Na
Borneo dotarliśmy bez większego planu. Najbardziej interesowało
nas słynne miasto kotów Kuching i to głównie ono stało się
celem naszego przybycia na wyspę. W Kota Kinabalu, zwanej przez
miejscowych „KK”, pogrzaliśmy ławę przez kilka dni, ale dosyć
szybko znudziły się nam kolorowe bazary, jak również i samo
chodzenie.
Szukaliśmy
jakiegoś pomysłu na urozmaicenie Borneo. Jednym z nich miało być
zaciągnięcie się na kuter rybacki i spędzenie przynajmniej
jednego pełnego dnia na połowach z miejscowymi.
Udaliśmy się
zatem do portu, ale dobre chęci nie wystarczyły. Kapitanowie wszystkich kutrów, po kolei odsyłali nas na pobliską (drugą)
przystań, gdzie mogliśmy zarezerwować łódź motorową z trenerem łowieckim i zestawem wędek. Nie o to jednak chodziło.
Na
Borneo przeznaczyliśmy jedynie dwa pierwsze tygodnie września 2015,
więc czas gonił. Mogliśmy przegapić, ominąć lub zwyczajnie olać
wszystkie tutejsze atrakcje z wyjątkiem Kuching. A adrenalinkę miał
podnieść autostop, którego tutaj jeszcze nie próbowaliśmy.
Poszczególne
odcinki na trasie Kota Kinabalu – Kuching opracowaliśmy na wyspie
Mamutik, którą na dwa dni przekształciliśmy w centrum
strategiczne.
W ciągu dnia od pracy odciągał, co prawda, widok
wycieczek Chińczyków kąpiących się w kamizelkach ratunkowych na
głębokości wody po kolana oraz genialne warany przy śmietnikach,
ale wieczorem wyspa była już tylko do dyspozycji naszej i kilku
pracowników obsługi.
A i jeszcze jedno. Był też kot. Wspaniały
pieszczoch i najwyraźniej zarządca całego wyspowego przybytku.
Jedyny, który mógł nic nie robić. Trzymaliśmy z nim sztamę,
drapiąc od czasu do czasu za uchem, jak otrząsnął się z piachu i
pyłu.
Następnego
dnia, przed południem, wyczekiwaliśmy łodzi powrotnej do Koty a
po dobiciu do portu, przeczołgaliśmy się aż do wylotu z miasta na
piechotę. Spiekota i ciężkie powietrze po raz kolejny udowodniły,
że na podrównikowym ringu jesteśmy cienkie bolki. Po godzinie, z
przerwani na wysapanie się, wyszliśmy w końcu za rogatki miasta.
Czas gonił, więc czym prędzej zabraliśmy się za uśmiechanie do
kierowców.
Ze
stopem nie mieliśmy większego problemu. W końcu to Azja
Południowo-Wschodnia, a w dodatku Malezja. Musieliśmy jednak
przymusowo nocować w Sipitang, gdzie dojechaliśmy jakoś po 23:00.
Był to jednak całkiem spoko zbieg okoliczności :)
Od
rana ruszyliśmy twardo do boju. Najbardziej newralgiczny odcinek
trasy, czyli Brunei Derussalam, pokonaliśmy bezboleśnie dzięki
uprzejmości jednego kierowcy. Szybka piłka. Wsiedliśmy. On wziął
nasze paszporty i przy każdej kontroli granicznej (jest w sumie jakieś 8-9
chechkpointów na trasie) mówił w naszym imieniu, pokazując
nasze dokumenty.
Mieliśmy olbrzymie szczęście, bo Brunei na całym
odcinku to jakaś samochodowa pustynia pośród bezkresnego odludzia.
Gdyby przyszło nam tam nocować, namiot rozbijalibyśmy
prawdopodobnie na środku szosy, bo reszta terenu wydawała się
podejrzana (krzaczory, moczary i obszary z zakazem wstępu, a
przynajmniej tak to wyglądało z okien samochodu).
Dojechaliśmy
tak do miasta Bintang (czyli 800 kilometrów), które zaskoczyło nas cudownym dworcem autobusowym.
Byliśmy tam około 23:00 i okazało się, że najbliższy autobus do
Kuching miał odjeżdżać w ciągu kwadransa. Plan zakładał
autostop na całym odcinku, jednakże możliwość przekimania się w
komfortowych warunkach wzięła górę :)
W
Kuching spożytkowaliśmy czas na kocich obserwacjach, o czym w
niedalekiej przyszłości będziecie mogli przeczytać w Magazynie Kocie Sprawy. Wisienkę na torcie stanowiło Muzeum Kotów, które z
przyjemnością odwiedziliśmy, podziwiając setki zgromadzonych w
nim kocich eksponatów, gadżetów i ciekawostek.
Atrakcję,
choć mniej przyjemną, stanowił też wąż, który najwyraźniej
spieszył na wystawę, ale zagubił się w żywopłocie. A trafiliśmy
na niego, zachwycając się kwiatami i zmniejszając przy tym
nieostrożnie dzielący nas od nich dystans.
W
Kuching podziwialiśmy również twórczość Ernesta Zacharewicza,
który jak się okazuje dodał blasku nie tylko zaułkom i ulicom
Georgetown na Penangu.
Numerem
jeden był jednak kolejny kot. Psotnik przyćmił wszystko. Nawet
emocje związane z zakupem duriana i pobliskie plaże.
Po
trzech dniach w Kuching, wymruczani, zabraliśmy się w drogę
powrotną. Ta okazała się o wiele prostsza. Najpierw skoczyliśmy
do Miri, gdzie oprócz klasyka, czyli skuterów,
podejrzeliśmy
przykład perełki architektonicznej, czyli tzw. long house. Motyw
budowy tego rodzaju konstrukcji ma wiele wspólnego z konceptem
chińskich twierdz-wsi, tulou. W dużym skrócie, w obu przypadkach
chodziło o zwiększenie ochrony w razie napadów czy ataku dzikich
zwierząt. Mieszkając w grupie, łatwiej w końcu o wzajemną pomoc,
ochronę i ogłoszenie alarmu na wypadek niebezpieczeństwa.
Long house zjednał sobie dodatkowo nasze serca, serwując spotkanie z
następnym sierściuchem.
Kolejny
odcinek pokonaliśmy z jednym tylko kierowcą bez dodatkowych
przesiadek. Nasz kierowca, starszy Chińczyk, zmierzał do stolicy
Brunei na przegląd w ASO swojego Mercedesa. Po dotarciu do salonu, jeden z
pracowników podrzucił nas prosto do centrum Bandar Seri Begawan.
Tak znaleźliśmy się na przystani, gdzie spędziliśmy całą noc,
obserwując pobliskie siedliska imigrantów z Filipin. Wczesnym
rankiem czekaliśmy już na prom. Płynęliśmy powoli do Kota
Kinabalu, zahaczając po drodze o wyspę Labuan, która podobnie jak
Langkawi, jest genialną (i przez to bardzo niebezpieczną) bezcłową
oazą.
Odbiór!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz