16.
Karaczany
Karaluchy
gnieżdżą się w Azji gdzie popadnie. Taki klimat. I taki sposób
życia, że wszystko na ulicy. Spotkanie z robalami jest
nieuniknione. Karaluchy biegają po chodnikach, lęgną się w
okolicach śmietników i punktów gastronomicznych. W mieszkaniach,
nawet tych droższych kondominiach, również możemy liczyć na ich
obecność. Stanowią element azjatyckiego krajobrazu i, czy to się
nam podoba czy nie, będą ten krajobraz tworzyć prawdopodobnie do
momentu aż wyginie sam człowiek.
Na uwagę zasługują w tej kwestii supermarkety międzynarodowej sieci Carrefour, na którą bardzo liczymy zawsze, jak zachce się nam europejskiego smaku. Być może z tego względu w krajach, w których Carrefour jest dostępny, supermarkety jawią się niczym luksusowe peweksy. Tylko w nich trafimy na znane nam marki, a same markety wcale nie mają wielu klientów. To, co europejskie jest w Azji znacznie droższe niż w samej Europie. Nie każdy może sobie na taki „luksusowy” zakup produktów spożywczych pozwolić. Podobnie zresztą jest z siecią meblarską IKEA, która jest nieosiągalnym marzeniem dla przeciętnego Azjaty, a przecież w Europie podstawowym założeniem marki jest dotarcie do jak największej liczby konsumentów, aby każdy mógł mieszkać wygodnie, nowocześnie i TANIO. A wracając do naszych milusińskich robaczków… W Azji nawet najlepiej zorganizowany i zarządzany „zachodni” moloch sieciowy nie poradzi sobie z robalami. Karaluch to w końcu profesjonalista i specjalista we włażeniu wszędzie tam, gdzie na wejście ma się ochotę. Możemy zatem obserwować, jak coś brunatno-czarnego przemyka pomiędzy regałami lub zastyga w bezruchu, strzygąc czułkami, gdy sięgamy dłonią po upragnione chrupki do mleka. Bardziej zuchwałe bestie przebiegają też po taśmie przy kasach. To dopiero numer, jak pani od pakowania produktów do siaty podnosi wspomnianą i napakowaną siatę w powietrze, a w tym samym momencie przemyka robal, chowając się w cieniu naszego jeszcze nie przeskanowanego pudełka z herbatą.
Na uwagę zasługują w tej kwestii supermarkety międzynarodowej sieci Carrefour, na którą bardzo liczymy zawsze, jak zachce się nam europejskiego smaku. Być może z tego względu w krajach, w których Carrefour jest dostępny, supermarkety jawią się niczym luksusowe peweksy. Tylko w nich trafimy na znane nam marki, a same markety wcale nie mają wielu klientów. To, co europejskie jest w Azji znacznie droższe niż w samej Europie. Nie każdy może sobie na taki „luksusowy” zakup produktów spożywczych pozwolić. Podobnie zresztą jest z siecią meblarską IKEA, która jest nieosiągalnym marzeniem dla przeciętnego Azjaty, a przecież w Europie podstawowym założeniem marki jest dotarcie do jak największej liczby konsumentów, aby każdy mógł mieszkać wygodnie, nowocześnie i TANIO. A wracając do naszych milusińskich robaczków… W Azji nawet najlepiej zorganizowany i zarządzany „zachodni” moloch sieciowy nie poradzi sobie z robalami. Karaluch to w końcu profesjonalista i specjalista we włażeniu wszędzie tam, gdzie na wejście ma się ochotę. Możemy zatem obserwować, jak coś brunatno-czarnego przemyka pomiędzy regałami lub zastyga w bezruchu, strzygąc czułkami, gdy sięgamy dłonią po upragnione chrupki do mleka. Bardziej zuchwałe bestie przebiegają też po taśmie przy kasach. To dopiero numer, jak pani od pakowania produktów do siaty podnosi wspomnianą i napakowaną siatę w powietrze, a w tym samym momencie przemyka robal, chowając się w cieniu naszego jeszcze nie przeskanowanego pudełka z herbatą.
17.
Klimatyzacja
O
tym będzie krótko, bo informacji o autobusach-zamrażarkach i
pociągach-chłodniach znajdziemy w sieci wiele. Odchorowywałem to
wielokrotnie i jedno jest pewne. Nawet jak przygotujemy się na to
zawczasu, prawie na pewno ten jeden jedyny raz zapomnimy o wyjęciu z
walizki czegoś cieplejszego tuż przed samym wejściem do środka i
to będzie właśnie ten moment. Po dwóch godzinach jazdy można od
razu kierować się do apteki po aspirynę i tabletki na gardło. A
wszystko za sprawą nieubłaganej amplitudy temperatur. Na zewnątrz
upał powyżej 30 stopni, a wewnątrz 16-20 stopni. Jak mamy fart to
być może ktoś z głową podkręci klimatyzację do 23 kresek.
Miejscowym to najwyraźniej nie przeszkadza. Nikt nie prosi kierowcy
o podwyższenie temperatury. Lepiej dźwigać ze sobą ciepłą
odzież. Każdy trzyma w pogotowiu polar, kurtkę (czasem puchową!),
szale, a nierzadko również czapki i rękawiczki. A wystarczyłoby
ustawiać klimatyzację na 25-27 stopni. Ale dzięki temu mamy okazję
oglądać niezapomniane widoki, jak choćby taki z miasta Mrauk U w
Birmie, kiedy to nadjechał autobus do Yangonu, a za szybami same
czapki z pomponami, barwne szale i grube rękawice. Wszyscy opatuleni
na cebulkę, a my w krótkich spodenkach i klapkach na drewnianej
ławeczce przy szosie.
18.
Pomocna apteka
Jak
znajdziemy się gdzieś bez mapy, nie mając pojęcia jak i gdzie
dalej powinniśmy kierować swoje kroki, warto zajrzeć do apteki. W
mniejszym lub większym stopniu, farmaceuci posługują się językiem
angielskim i możemy na nich liczyć nawet w najmniejszych
mieścinach. Nie przypominam sobie apteki, w której nie udałoby się
nam uzyskać potrzebnych informacji. Apteki są w tym względzie o
tyle cenne, że oszczędzamy mnóstwo czasu na jałowych rozmowach z
taksówkarzami, rikszarzami, przechodniami i sklepikarzami, którzy
upuszczą nam więcej krwi niż to warte. W aptece nikt nie będzie
nas postrzegać jak potencjalne dolary (patrz taksówkarze i
rikszarze). To po pierwsze. Po drugie, w aptece nie ma szans na
zbiegowisko (patrz przechodnie i sklepikarze). A to utworzy się na
ulicy momentalnie, zanim usłyszymy jakąkolwiek odpowiedź,
najczęściej nieużyteczną.
19.
GPS
Fajnie
wybrać się w „podróż” z urządzeniem, które nas pokieruje i
wyprowadzi na dobrą drogę, gdy niechcący zabłądzimy. GPS jest w
tej materii nieocenionym dobrodziejstwem. Przy podróżowaniu
autostopem dzięki nawigacji nie musimy kombinować, skąd zacząć i
gdzie skończyć, tylko celujemy od razu w konkretne punkty. W razie
wątpliwości możemy pokazać urządzenie miejscowemu, który w
wielu przypadkach ogarnie temat i podpowie co i jak (jeśli dobrze
wymówimy nazwę miejsca docelowego). Jesteśmy uzależnieni od
nawigacji, w którą zaopatrzyliśmy się na początku bieżącego
roku. Wcześniej, przez dobre sześć miesięcy, ganialiśmy z
mapkami stworzonymi na szybko i własnoręcznie na podstawie mapy
Google. Niejednokrotnie coś źle oznaczyliśmy lub nakreśliliśmy.
Nie było rady. Łapaliśmy kogo popadło i rozmawialiśmy –
często bardzo długie minuty, ryzykując, że zachód słońca
ograniczy nam możliwość sprawnego, dalszego przemieszczenia się.
Miało to jednak wielkie znaczenie i stanowiło pewną wartość
dodaną do wyjazdu. Od chwili zakupu tabletu z GPS-em, odczuwamy
nieopisany komfort. Komfort, który, niestety, idzie w parze z pewną
pustką. Nie potrzebujemy już pomocy miejscowych, bo wszystko sami
wiemy lepiej. Kontakt z ludźmi jest zatem znacznie mniejszy, a samo
podróżowanie, niestety, ubożeje. Skupiamy się na strzałce z
wyświetlacza i tyle. A okazje do spotkania z kimś nowym i ciekawym
przeciekają przez palce.
20.
Gips czy bandaż?
Macie
jakieś skojarzenie z miejscowościami azjatyckimi, które silnie
rozkręciły machinę turystyczną? Ja mam przed oczami zagipsowanego
lub obklejonego plastrami młodego turystę z Zachodu. Tylko kilka przykładów turystycznego zamętu: Yangshuo w
Chinach, Luang Namtha, Luang Prabang lub Van Vieng w Laosie, Hanoi,
Mui Ne lub Hue w Wietnamie, Sikhanoukville w Kambodży, Pattaya,
Phuket, Krabi, Pai i stołeczna ulica Khao San w Tajlandii, jezioro
Inle w Birmie, Georgetown i Melaka w Malezji, Bali w Indonezji.
Przyjeżdżamy tam na wakacje lub zatrzymujemy się w tych miejscach
w ramach dłuższego postoju na swojej trasie i od razu zapominamy o
zasadach, których jeszcze całkiem niedawno skrupulatnie
przestrzegaliśmy. Jedziemy w majtkach i stanikach na skuterze i
najlepiej bez kasku ochronnego. Wdrapujemy się na skałkę,
wskakujemy na oponę do rwącej rzeki, wyruszamy na ciężkie
trekkingi – słowem, korzystamy ze wszelkiej maści ekstremalnych
sportów, które były poza naszym zasięgiem mentalnym (i czasem
finansowym) jeszcze do momentu przekroczenia strefy powietrznej
własnego kraju. Dlaczego na Lazurowym Wybrzeżu, w Wenecji, w
Hiszpanii, Chorwacji, Grecji, czy Bułgarii, dlaczego nawet w Alpach
nie ma aż tylu poharatanych białych z obrażeniami na ciele? Skąd
ten brak wyobraźni i brawura akurat w krajach azjatyckich? Na
marginesie dorzucę, że nasza znajoma Tajka z Chiang Mai, przyznała,
że przy wyjeździe nad morze do Krabi, atrakcją dla niej samej oraz
znajomych jest nie tyle morze, co obserwacja zmagań białych
turystów, którzy z zapałem wspinają się po pionowych skałach.
Tajowie wypożyczają łodzie, by lepiej podejrzeć nasze wyczyny.
Przyjeżdżają, żeby porobić zdjęcia białym na skałach. To
dopiero egzotyka!
Szanghaj. W oczekiwaniu na przeprawę z Pudong do Bund. |
Gdzieś w Chinach. Poranne szkolenie przed rozpoczęciem pracy. |
St.Martin's Coral Island. Podróbki z Birmy na wakacjach w Bangladeszu. |
Hong Kong. Przyszłe gwiazdy tv show. Trening na Górze Wiktorii. |
Yuanyang. Chiny. Lepsze niż najlepsza Gerda. |
Wyspa Lantha. Tajlandia. Magiczna maść na plamę wielkości dłoni, która wyskoczyła w maju na moim brzuchu. W sierpniu plamy już prawie nie ma. |
Bangkok. Selfie z torami przy budowie. |
Bangkok. Selfie na stacji skytrain w budowie. |
Mongolia. Próba asymilacji z warunkami w stepie. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz