Sulawesi,
znane również jako Celebes, nie było na naszej liście miejsc
„must see”. Wyruszyliśmy tam jedynie w konsekwencji wyboru
najtańszych połączeń lotniczych z Bali. W dogodnym dla nas
momencie, lotnisko Denpasar oferowało najtańszy przelot do
Makassar. Cena okazała się na tyle atrakcyjna, że z ulgą
opuściliśmy rozczarowujące, tandetne, drogie i zatłoczone Bali,
które przytłoczyło nas działającą bez przerwy, na trzy zmiany,
machiną turystyczną. Szczególną przykrość sprawiła Kuta, która
jest takim indonezyjskim wydaniem tajskiej Pattayi, z tą różnicą,
że tajski kurort oferuje dziewczyny i inne formy rozpusty głównie
w nocy. W ciągu dnia możemy spodziewać się podróbek kosmetyków
i paralizatorów na plaży. W balijskiej Kucie natomiast, dziewczyny,
grzyby, prochy i wszystko co kuszące, uprzejmy pan tuk tukarz
zaoferuje nam nawet przed południem.
Mówiąc krótko, zniechęciliśmy się, jak nigdy wcześniej. Byliśmy więc pełni nadziei, że nowa wyspa okaże się fajniejsza i ciekawsza. To jak nas przywitała, przerosło jednak najśmielsze oczekiwania. Celebes było spontanicznym strzałem w dziesiątkę. Ale po kolei.
Mówiąc krótko, zniechęciliśmy się, jak nigdy wcześniej. Byliśmy więc pełni nadziei, że nowa wyspa okaże się fajniejsza i ciekawsza. To jak nas przywitała, przerosło jednak najśmielsze oczekiwania. Celebes było spontanicznym strzałem w dziesiątkę. Ale po kolei.
Dzięki
uprzejmości Fernandesa z Couchsurfingu, w Makassar spędziliśmy
trzy dni. Nasz nowy znajomy był prawdopodobnie jednym z niewielu
Indonezyjczyków, którzy podróżują stopem i niestraszne jest im
spanie w namiocie. Choć w Indonezji byliśmy już grubo ponad dwa
miesiące, poza jednym weekendowym wypadem pod Dżakartę nad jezioro
siarkowe kawah
putih,
nie mieliśmy wcześniej okazji do wypróbowania w praktyce, jak
działa autostop i nocleg w namiocie na dziko. W naszą jedyną,
dłuższą podróż po Jawie wyruszyliśmy samochodem, czyli dość
komfortowo, jak na nasze standardy z ostatnich kilkunastu miesięcy.
Była to jednak cenna objazdówka. Dzięki jawajskiej przygodzie
przekonaliśmy się, że nawet jeśli nie jesteśmy muzułmanami,
możemy liczyć na nocleg na terenie meczetu. Wiedzę na temat
autostopu po Sulawesi dodatkowo poszerzyły dyskusje z Fernandesem. A
te prowadziliśmy przy bierkach lub zajadając się wyśmienitą,
lokalną zupą kapurung
i popijając sarabę
(napój na bazie mleka kokosowego i imbiru). Wskazówki i relacje z
przygód „na pace” utwierdziły nas w przekonaniu, że autostop
nie jest niemożliwy, lecz wręcz prosty, a sami mieszkańcy wyspy
gościnni i pomocni. Poza tym, w Makassar udoskonaliliśmy
umiejętności jazdy skuterem w warunkach skrajnie nieprzyjaznych,
czyli w korkach, pośród zgiełku i zaskakujących ławic
wszystkiego, co zdoła się poruszać po drogach. Owocem owych rajdów
przez miasto jest, cenny w azjatyckich warunkach, brak strachu.
Czwartego dnia, tuż przed wschodem słońca, Fernandes i jego kumpel
zawieźli nas na wylotówkę. Był 18 sierpnia, czyli dzień po 70.
rocznicy uzyskania przez Indonezję niepodległości. Drogę na
wylotówkę zdobiły wstęgi i flagi w narodowych kolorach czerwieni
i bieli, którymi ozdobiono budynki i przepasano okoliczne drzewa.
Nie mieliśmy żadnego planu. Droga z Makassar prowadziła w kierunku
lotniska a dalej już tylko na północ. Za cel obraliśmy Sengkang –
niewielkie miasteczko na którego temat wiedzieliśmy tyle co nic.
Według danych z Wikitravel, pobliskie jezioro Tempe było bardzo
malownicze i dosyć popularne wśród odwiedzających okolicę
amatorów rajdów lokalnymi łodziami. Jezioro jest również znane z
tzw. floating
villages,
czyli wsi, które w sezonie deszczowym, nie są podtapiane przez
wezbraną wodę jedynie dzięki wysokim palom z drzewa tekowego.
Byliśmy
całkiem nieźle przygotowani do autostopu – mieliśmy dwie
karteczki z krótką informacją w języku indonezyjskim: jedną
krótką i zwięzłą - dla kierowców, i drugą, bardziej ogólną -
z pytaniem o możliwość rozbicia namiotu. Drogę zaczynaliśmy w
niezłym punkcie, ale było to wciąż miasto. Do rogatek pozostawało
wciąż siedem kilometrów. W związku z tym, „łapanie okazji” w
granicach miasta nie było łatwe. Na drodze przeważały pete-pete
(marszrutki), riksze, tuk tuki, angkoty
i kijangi,
czyli wszelkiej maści płatne pojazdy do przewozu pasażerów.
Prywatnych samochodów jak na lekarstwo. Przydała się wskazówka od
Fernandesa, żeby nie łapać pojazdów z żółtą rejestracją, bo
są to prywatne samochody, których kierowcy zabierają tylko za kasę
(stanowią większość na drogach w Sulawesi). W końcu ktoś do nas
podszedł, mówiąc, że jedzie na lotnisko i może nas zawieźć w
jego pobliże, czyli na rogatki miasta. Zgodziliśmy się z ochotą.
Facet pracował jako marynarz na jednym z kontenerowców i, jak się
okazało, firma wysłała go na szczepienia w związku z najbliższym
wyjazdem do Afryki. Byliśmy zaledwie kilka kilometrów dalej, ale za
to w dużo lepszym miejscu i, co ważne, na wylocie z miasta. Po
kolejnych dwóch kwadransach zatrzymał się następny samochód. Tym
razem z przesympatycznym Chińczykiem, który podrzucił nas około
20 kilometrów, do miasta Pangkajene, z którego odbijała już
bezpośrednia droga na Sengkang. Wysiedliśmy wygodnie przy samym
skręcie. Droga miała już wyraźnie lokalny charakter, co
podkreślała otaczająca nas zieleń. Dzięki temu było przyjaźniej
a dodatkowo korony drzew dawały schronienie przed skwarem. Cień
miał dla nas decydujące znaczenie, bo od 9:00 rano można już
spodziewać się temperatur zbliżonych do 35 °C. Ruch był
mniejszy, ale miało to swoje zalety, bo więcej kierowców
zatrzymywało się, co zwiększało szansę na skok kilka kilometrów
dalej. Zdawaliśmy sobie sprawę, że angielskim niewiele załatwimy,
lecz dopiero tam przekonaliśmy się o tym empirycznie. Na Jawie
angielski jest bardziej powszechny, nawet na prowincji. Ze
ściągniętym z netu „150 useful indonesian words” konwersacja
stała się o niebo łatwiejsza, co nie znaczy, że łatwa:) Wkrótce
zatrzymał się samochód dostawczy. Po uśmiechu kierowcy
wiedzieliśmy, że szczęście jeszcze nas nie opuściło.
Przejechaliśmy razem 60-70 kilometrów, czyli ponad połowę trasy.
Droga prowadziła przez park narodowy, soczystozielone, o tej porze
roku, pola ryżowe i pasmo wzniesień. W wyższych partiach gór
drogę dosłownie wykuto w wapiennych skałach. Kluczyliśmy zatem na
przemian a to górskimi serpentynami, a to zacienionymi wapiennymi
wąwozami, a droga albo pięła się ostro ku górze, albo gwałtownie
pikowała w dół. Na większych łukach można liczyć na
uzupełnienie benzyny z butelek po Absolucie lub na miejscowy
przysmak alkoholowy, balok.
Kierowca poczęstował nas herbatą jaśminową, po czym wspólnie
zajadaliśmy się przekąskami w postaci kleistego ryżu z mleczkiem
kokosowym. Wszystko na słodko, pokrojone w grube plastry i serwowane
w zrolowanym i podsuszonym liściu bananowca. Wciąż byliśmy przed
śniadaniem, więc przekąski spałaszowaliśmy co do ostatniego
ziarenka ryżu. Kierowca wysadził nas na pustej i ocienionej drodze.
Naokoło ciągnęły się poletka ryżowe. To jedna z tych dróg,
gdzie ciężko o ruch samochodowy, ale jak już jakiś się pojawi,
można liczyć na podwózkę. I rzeczywiście. Pierwszy pojazd bez
zastanowienia zabrał nas do kolejnego miasta. W środku dwóch
młodych chłopaków. Jak się okazało, wciąż uczniów liceum.
Chłopaki palili jak smoki, czyli nie odbiegali od norm przyjętych w
Indonezji dla mężczyzn w wieku 9-99. Podkręcone na maksa głośniki
rzęziły w rytm basów amerykańskich hitów z lat 90. Zupełnie nie
przeszkadzało to w jeździe i próbach komunikacji. Zaczęło się
od klasyków, czyli od „selfiaków”, a dalej przyszedł czas na
konwersację naszym łamanym indonezyjskim. Zadanie dosyć
karkołomne, ponieważ o ile pytania, z pomocą rozmówek, jakoś nam
wychodziły, o tyle zrozumienie odpowiedzi poza szablonem już nie :)
Do miasteczka dojechaliśmy w znakomitej atmosferze i oparach
goździkowych papierosów garam. „Cyknęliśmy” pamiątkowe
zdjęcie z rodzinką chłopaków i udaliśmy się na drogę wylotową.
A raczej próbowaliśmy tam się udać, bo w praktyce nie jest to
wcale takie proste zadanie i zdecydowanie łatwiej powiedzieć, niż
zrobić.
Otóż,
nie wzięliśmy pod uwagę, że czas przejścia przez każde tutejsze
miasteczko lub wieś wydłuża się zawsze o mniej więcej o 100%, bo
wszyscy wychodzą z domów z aparatami i proszą o wspólne zdjęcie.
Mamy zasadę, że jak ktoś pyta, nie odmawiamy, a poza tym ciężko
odmówić, jak widzisz roześmiane młode dziewczyny z gromadką
dzieci lub całe, uśmiechnięte rodzinki, które wychodzą na ganek,
chcąc się na ciebie popatrzeć lub „cyknąć selfiaka”. Oprócz
samych fotek, każdy chciał jeszcze wywiedzieć się, skąd to
jesteśmy, skąd i dokąd zmierzamy i co to tam targamy na plecach.
Do tego należy dodać życzliwe porady o niemożliwości
podróżowania po Sulawesi autostopem. Wszystko to zajmuje trochę
czasu. Kiedy wreszcie znaleźliśmy upragnione, zacienione miejsce za
miasteczkiem, byliśmy zlani potem. Byliśmy mokrzy, ale i
zadowoleni, bo do docelowego Sengkang pozostało niecałe 30
kilometrów. Po zaledwie kilku minutach zatrzymał się kolejny
samochód. Tym razem kierowcą był sympatyczny starszy pan, który
dowiózł nas prosto do centrum. Zbliżała się godzina 14:00, więc
udaliśmy się na lunch do warungu
(jadłodajni) naprzeciwko jednego z tamtejszych meczetów. Po
skończonym posiłku i kolejnych kilku zdjęciach z panią zza lady,
klientami i wszechobecnymi dzieciakami, podpytaliśmy o możliwość
campingu. Dziewczyny zdawały się dokładnie rozumieć w czym rzecz
i podyktowały jakąś nazwę własną, która, jak nam się
wydawało, była nazwą pola do kempingu lub miejsca, gdzie można
rozbić namiot. Dziewczyny zapewniły, że wszyscy miejscowi znają
drogę. Pokrzepieni myślą o noclegu w namiocie, zagłębiliśmy się
w boczną uliczkę tuż za meczetem. Krajobraz momentalnie uległ
zmianie. Znaleźliśmy się w kwartale niskich, drewnianych zabudowań
na palach, które od strony jezdni skutecznie zasłaniały wysokie
mury meczetu. Po przejściu kilku przecznic i dwóch mostków
wiszących ponad kanałami, pewność co do bliskości campingu i
jego istnienia w ogóle, ustąpiła miejsca zwątpieniu. Podyktowana
nazwa własna okazała się nazwą kwartału i widniała teraz na
tabliczkach przy każdym skrzyżowaniu. Kierowaliśmy się
instynktownie w stronę jeziora, licząc na bezpańską kępę trawy
i krzaki. Doszliśmy tak do ostatnich zabudowań. Dalszą drogę
ograniczał kanał oraz pola uprawne, które ciągnęły się w
nieskończoność. Jezioro mieliśmy przed sobą, ale pozostawało
ono wciąż bardzo odległe. Można było się tam dostać jedynie
kanałem. Nie mieliśmy jednak w planie dodatkowych wydatków w
postaci wynajmu łodzi. Wystarczyło, że przystanęliśmy na chwilę,
skupiając się na rozważaniach o wybrnięciu z patowej sytuacji, a
naokoło nas momentalnie utworzyło się zbiegowisko. Plan dalszego
działania utworzył się zatem sam i nie można było tego
zmarnować. Przekazaliśmy jednej osobie karteczkę, a ta została
błyskawicznie przekazana z ręki do ręki, obiegając cały tłumek
ciekawskich. Jedna z kobiet bez wahania wskazała miejsce tuż przy
palach swojego domu. Nie zdążyliśmy na dobre wygrzebać namiotu z
plecaka, gdy otrzymaliśmy zaproszenie do środka, do domu. W ten
sposób spędziliśmy niezwykle interesujące i zabawne popołudnie
oraz wieczór z rodziną, sąsiadami i gromadką całej okolicznej
dzieciarni. Dzięki temu spotkaniu, znacznie podszkoliliśmy swój
indonezyjski, bowiem zakres posługiwania się językiem angielskim
przez społeczność wsi niewiele odbiegał od naszej znajomości
bahasa.
Wszyscy startowaliśmy zatem z poziomu A, równi wobec problemu
zadania pytania i udzielenia odpowiedzi. Gimnastyka dla umysłu i
próba wrodzonej asertywności najwyższej klasy! Dzieci okazały się
nad wyraz bystre, pokazując nam różne rzeczy na migi, rysując i
używając pięciu słów po angielsku. O nocowaniu w namiocie nie
było mowy, jednak sam namiot rozstawić musieliśmy. Wszystkich
interesowało, jak to planowaliśmy spędzić tę noc samotnie nad
jeziorem. Dzieci nie kryły rozczarowania, widząc gabaryty naszej
kwatery, co nie przeszkadzało jednak całej gromadce na masową
eksplorację wnętrza. Nasz namiot jest typową dwójką, ale tam,
przy palach, sprawiał wrażenie przystosowanego do pomieszczenia
całej rodziny! :) Po zabawach w namiocie i mnóstwie dziecięcych
pisków, zostaliśmy ugoszczeni posiłkiem, po którym senior rodziny
zarządził oprowadzenie nas po okolicy. Dzieci nie kryły radości i
ochoczo zaprowadziły nas na rodzinne poletka, instruując dokładnie,
po czym możemy chodzić a czego deptać nie należy. Nie odstępowały
nas przy tym na krok. Dziewczynki lgnęły do mnie, zafascynowane
kolorem włosów i oczu, natomiast faworytem chłopców był Bartek,
który co chwila musiał udowadniać twardość bicepsu (w
rzeczywistości niezbyt dużego lecz w chłopięcych oczach
najwyraźniej ogromnego). Wieczorem wróciły ze szkoły starsze
dzieci, z którymi robiliśmy selfiaki i oglądaliśmy zdjęcia z
fejsbuka. Po siedmiu godzinach bycia w centrum uwagi, wytężania
wszystkich zmysłów celem zrozumienia, co do nas mówią oraz
wysiłku wkładanym w każde pytanie i odpowiedź, byliśmy
wykończeni. Położyliśmy się 22.00, choć nie było to spokojne i
zwyczajne udanie się na spoczynek, albowiem cała rodzinka z
zaciekawieniem przyglądała się każdej naszej czynności od
rozłożenia karimaty po wślizgnięcie się do śpiwora. Nawet po
zamknięciu oczu, czuliśmy na sobie spojrzenia wszystkich członków
rodziny. Światło zostało zgaszone i wszyscy opuścili
pomieszczenie dopiero wtedy, gdy przez dłuższy czas nie dawaliśmy
znaku życia. Nad ranem obudziły nas silniki łodzi motorowych,
którymi rybacy udali się w stronę jeziora, niemiłosiernie
walczące ze sobą kocury oraz pianie dziesiątków kogutów. Przez
te wszystkie dźwięki nie mogliśmy jednak przegapiliśmy
nieuchronnej godziny wyjścia w chłodzie wczesnego poranka. A
groziło nam zaspanie, bo w okolicznościach drewnianej, tradycyjnej
izby spało się nam bardzo wygodnie. Po wzruszającym pożegnaniu z
dziesięciorgiem dzieci, machających nam na pożegnanie, z panią
domu i seniorem rodu, starszym, zabawnym dziadkiem, odpalającym
fajkę od fajki i próbującym zapamiętać z niepowodzeniem polskie
słowo „papieros”, przyszła pora na wyruszenie w dalszą drogę.
O
7.00 rano byliśmy już na drodze. Do Rantepao, serca regionu Toraja,
mieliśmy niewiele ponad 100 kilometrów. Po poprzednim dniu byliśmy
przekonani, że i tym razem pójdzie nam sprawnie. Do celu
dojechaliśmy, ale cała trasa zajęła nam równe 12 godzin. O tym,
jak się jechało i czemu tak długo, słów kilka w następnym
poście :)
Pamiątkowa fotka z pracownikami resortów państwowych
Bartek udziela wywiadu dla makassarskiego radia
Partyjka bierek z Fernandesem
W drodze na "tzw." camping, czyli w dzielnicy domków na palach przy jeziorze Tempe
Bartek z dziećmi na jeziorem
Nowe przyjaźnie
Znalezienie wspólnego języka z dziećmi nie jest trudne (jeśli samemu się nim trochę jest:))
Ze "starszakami" w domu
Jesteście kosmicznie fantastyczni :D. Bardzo bardzo fajne. Okazuje się że nie ma dla Was rzeczy niemożliwych :D
OdpowiedzUsuńDzięki za ten komentarz:) Aż chce się pisać dalej - już niedługo c.d.:)
OdpowiedzUsuń