Wspomnienia z warszawskiego ogrodu
zoologicznego, i być może z zoo w ogóle, zapewne wszyscy mamy
podobne. Drapieżne koty w klatkach, różnobarwne ptaki, słonie i
pawiany lśniące różem z wiadomej strony. Do tego niezapomniane
spotkania z gadami w terrariach oraz obowiązkowy popcorn, wata
cukrowa i balonik ze Spidermanem albo buźką pięknej Arielki.
Teraz, jak przypuszczam, ich miejsce zajmują bohaterowie kreskówek
i filmów animowanych nowszej generacji. Być może z powodu takich
wspomnień nie zaglądałem już później do zoo w innych miastach w
Polsce i w Europie. Być może
wyrosłem z waty cukrowej – w co wątpię – lub zwyczajnie, widok
zwierząt w klatkach przestał budzić we mnie pozytywne, dziecięce
emocje.
Po długiej przerwie, zoo odwiedziłem dopiero po wschodniej stronie Uralu. Pierwszy raz w 2008 roku w Buriacji, a kolejne dwie wizyty miały miejsce w ramach bieżącego azjatyckiego voyage'u, w równie popularnym, co sama Buriacja, Bangladeszu. Raz w Chittagongu i raz w Dhace. Za każdym razem powód odwiedzin ogrodu zoologicznego miał inne podłoże. W trakcie pobytu w Buriacji, przyczyniła się do tego przypadkowa informacja, która uświadomiła nam istnienie pośrodku tajgi takowego miejsca, i która rozbudziła w nas chęć jego odwiedzin. W Chittagongu, zoo stanowiło jedyne miejsce schronienia przed tłumami gapiów (tak nam się wydawało przed wejściem). W Dhace natomiast, zapragnęliśmy zobaczyć jak wygląda fishing cat.
Każda z wizyt we wspomnianych parkach
zoologicznych wiązała się z dawką emocji i przeżyć. Nie żeby
same miejsca nas urzekły. O nie! Tym bardziej, że był to raczej
przygnębiający obrazek.
Nie wiem jak to się stało, że częściej
ląduję w zoo w Azji, niż w samej Europie. Głównie chodzi o
przypadek, ale poza tym azjatyckie parki zoologiczne dostarczają
więcej emocji i wrażeń (niekoniecznie tych pozytywnych). I nie
chodzi tu o bardziej egzotyczne zwierzęta. Raczej o zwykłe sytuacje
i ludzi.
Pierwszy raz trafiliśmy do zoo pod Ułan
Ude we wrześniu 2008 roku. Gdzieś przeczytaliśmy, że istnieje tam
taka efemeryda i że jest w opłakanym stanie. Autor owego artykułu
miał rację co do kondycji kompleksu. Brud, ścisk i ogólny
nieporządek. Tylko małe brunatne dziki z cętkami na grzbiecie
cieszyły się przywilejem swobody i względnej wolności. Mury i
zewnętrzne ogrodzenie były szczelne, ale klatki wewnętrzne już
nie, więc warchlaki mogły szaleć i ganiać pomiędzy nogami,
skacząc z alejki w alejkę i rozbiegając się pomiędzy klatkami.
Kawałek dalej znajdował się wybieg dla niedźwiedzi, choć lepiej
ten wybieg nazwać siedziskiem. W klatce, wielkości rozstawionej
wersalki, wciśnięto dwa niedźwiedzie syberyjskie i dla ich
większej wygody, wolną przestrzeń zastawiono wanną i słupkiem ze
zużytych opon. Szkoda, że miszki
nie mogą zostawiać referencji po dożywotnim pobycie w takim
luksusowym kurorcie. Swoją drogą, ciekawe co siedziało pod
czaszkami osób, które to wszystko zorganizowały.
Zoo w Chittagongu odwiedziliśmy w grudniu
2014 roku. Było to jedyne miejsce schronienia przed tłumem gapiów
na ulicy. Tak nam się wtedy wydawało. W zoo otoczyła nas kolejna
grupka gapiów, tyle że tych bardziej majętnych, których stać na
spacer alejkami w otoczeniu rozłożystych drzew, bez riksz, jazgotu
i zapachów ulicy. A takich miejsc w większych miastach Bangladeszu
nie znajdziemy zbyt wiele. Spacer po zoo był, bez dwóch zdań,
wyzwaniem – tak męczącym, jak i zabawnym. Otóż, po raz pierwszy
w życiu mieliśmy okazję zobaczyć tłum zwiedzających, którzy
oglądali zwierzęta w klatkach, odwracając się do nich plecami.
Dzięki nam zwierzaki otrzymały cenne kilka sekund wytchnienia. My,
rzecz jasna, wprost przeciwnie. Walczyliśmy o te cenne sekundy
prywatności, ale bezskutecznie. Ratując się ucieczką spod klatki
z tygrysem bengalskim, dotarliśmy do stanowiska z pytonami.
Zapowiadało się wielkie widowisko albowiem w tej samej klatce
zgromadzono kilka dorodnych okazów tego gatunku węża i stadko
tłustych kurczaków. Tłumek sprzed klatki czekał w skupieniu (i z
nadzieją), aż wybudzone głodem węże rozpoczną rzeź rodem z
rzymskiego koloseum. A mogło to nastąpić w każdej chwili. Tym
bardziej, że niektóre z pytonów nieznacznie zmniejszyły odległość
dzielącą je od obiadu. Czy doszło do wyczekiwanej rzezi, i czy
któraś z tłustych kur przechytrzyła pytona, wydłużając tym
samym własne życie o jeden dzień, nie ustaliliśmy. Ktoś z tłumu
gapiów wypatrzył nas kątem oka i rzeź niewiniątek straciła na
atrakcyjności.
Do zoo w Dhace przyciągnął nas fishing
cat, czyli takie bengalskie
wydanie żbika. Na wieść o istnieniu takiego sierściucha
wskoczyliśmy do rikszy i pognaliśmy przez miasto, nie bacząc na
podwójne myto (za twarz), które ściągnął z nas bystrzacha
kierowca. Odebraliśmy bilety w okienku kasy i resztę drogi
pokonaliśmy, podążając za strzałkami aż do klatki z upragnionym
kotem. Oprócz tabliczki z nazwą rasy, samego lokatora, rzecz jasna,
wcale tam nie było. Odwiedziliśmy zatem punkt administracyjny, bo
któż inny, jak nie administracja będzie wiedzieć
najlepiej, co to stało się z naszym kotem. W administracji
poruszenie, bo oto dwójka białych odwiedziła stołeczne zoo,
pokonując tysiące kilometrów dla kota, a zwierzak gdzieś wsiąkł.
No skandal na skalę międzynarodową i dobre imię ogrodu
zoologicznego zszargane! Panowie z administracji ugościli nas
pysznie przesłodzoną herbatą z kardamonem i wykonali kilka
telefonów. Po drugiej szklaneczce herbaty udaliśmy się ponownie do
klatki z kotem. Tym razem w towarzystwie pracownika ogrodu,
specjalnie w tym celu oddelegowanego przez zarząd administracji. Kot
miał być na swoim miejscu i myśl, że jednak nie zaginął w
akcji, pocieszała nas najbardziej. Doszliśmy do klatki. Pracownik
triumfalnie wskazał na tabliczkę, oznajmiając, że o to stoimy
przed stanowiskiem fishing cata.
Zaraz jednak zasępił się i przeciągnął dłonią po rudawej
brodzie. Nie ma! Pracownik obszedł klatkę z każdej strony i
zajrzał do kociej budki. Zasępił się jeszcze mocniej i nakazał
nam wspólne przejście do innych klatek w poszukiwaniu zguby.
Chodziło już nie tyle o kota, co o dobre imię ogrodu
zoologicznego. Wyczuwając to i szczerze żałując, że
doprowadziliśmy do eskalacji problemu, pożegnaliśmy pana
pracownika ciepłym słowem, potwierdzając kilkukrotnie, że brak
kota w klatce może się zdarzyć każdemu. Pracownik zaniepokoił
się jednak nie na żarty. Nie ma kota! Dopiero po kilku kolejnych
uspokojeniach z naszej strony, zaniechał planu dalszych poszukiwań.
Jak widać, stwierdzenie,
„No problem” w ustach białego w Bangladeszu (i
nie tylko w tamtejszych
hotelowych „resortach”)
jest cenniejsze od złota.
Mieszkając trochę w Dżakarcie, wpadłem
na pomysł kontynuacji azjatyckich przygód zoologicznych. Tym
bardziej, że na forach internetowych nie pozostawiono suchej nitki
na stołecznym zoo Ragunan (obiekt szczególnie zasmucił
odwiedzających z Australii i UK). Pojechałem pełen nadziei na nową
przygodę, bo w końcu to kolejne azjatyckie zoo na końcu świata.
Poza tym te wszystkie niepochlebne komentarze… Należało zobaczyć
ten cały syf z bliska. Pojechałem i… Nic się nie wydarzyło. Zoo
jest genialne, rozległe, z miejscami na pikniki rodzinne i
fantastycznymi alejami. Ragunan to bardziej park, niż typowy miejski
ogród zoologiczny. Wielkich zastrzeżeń mieć nie można, zresztą,
zobaczcie sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz