O
świcie z żalem opuściliśmy gościnną i pomocną rodzinkę, po
czym wyruszyliśmy w dalszą drogę na północ. Na wylotówce, w
niezłym miejscu pod daszkiem, staliśmy już około siódmej.
Byliśmy więc pełni nadziei i entuzjazmu, wiedząc ponadto, że do
przejechania mamy niecałe 200 kilometrów. Poprzedni dzień poszedł
nam „jak z płatka”, więc byliśmy pełni optymizmu i pozytywnej
energii po dniu i nocy spędzonym z miejscową rodziną.
Najpierw
zatrzymało się białe, wiekowe autko z dwoma kolesiami, którzy od
razu zafascynowali się pierścieniami Bartka. Podwieźli nas ze 20
kilometrów, do najbliższego miasta. Tam zjedliśmy śniadanie i
pomaszerowaliśmy w dalszą drogę. Następnie podjechaliśmy
ciężarówką kolejne 20 km dalej. W międzyczasie zrobiliśmy lekki
objazd, zahaczając o dom naszego kierowcy, który akurat coś
zawoził. Gdy ponownie znaleźliśmy się „na prostej” było już
dobrze po południu. A my ciągle byliśmy w przysłowiowym lesie.
Co
i rusz podjeżdżał ktoś na skuterze lub rowerze, aby się nam
przyjrzeć, coś powiedzieć, cyknąć fotkę i odjechać. Jedna pani
zaprosiła nas do siebie na ganek. Nie chcieliśmy odmawiać, ale
robiła się 14.00, co oznaczało nie więcej niż 4 godziny do
zachodu słońca. Przejechaliśmy zaledwie 50, może 60 km.
Przysiedliśmy więc na moment, postawiliśmy tam nasze plecaki i
stanęliśmy na poboczu razem z grupką dzieci, które przejęły się
naszym losem (podobnie jak ich rodzice) do tego stopnia, że na widok
każdego przejeżdżającego samochodu (ruch nie był spory) wszyscy
wymachiwali rękoma i krzyczeli nazwę naszej miejscowości
docelowej. Było to zabawne i urocze, aczkolwiek mało skuteczne.
Zniechęciliśmy się trochę, ale cóż było robić? Jak zawsze, w
momencie zwątpienia pojawiają się jakieś dodające pozytywnej
energii detale: trzech chłopców podeszło do nas nieśmiało,
wręczając nam jakiś pakunek. Domyśliliśmy się, że to jedzenie,
ale jeszcze nie wiedzieliśmy co. Ja stawiałam na ryż, który
czasem jemy 3 razy dziennie, ale że od wczesnego lunchu nic nie
jedliśmy, paczuszka bardzo nas ucieszyłam. Gdy ją odwinęliśmy,
okazało się, że w środku były… bułeczki z czekoladą!
Prawdziwy rarytas w tych stronach. Kilka chwil później mknęliśmy
dalej z dwoma przesympatycznymi panami, odprowadzani głośnym,
roześmianym „good-bye” wydobywającym się z trzydziestu
dziecięcych gardeł:)
Z
dwoma panami dojechaliśmy...hmm… kolejne 30 km dalej. Zostawili
nas w miłym miejscu, niedaleko wiaty, w środku wsi. Od razu,
oczywiście, zainteresowała się nami gromadka miejscowej
dzieciarni. Po godzinie powoli zaczęliśmy zastanawiać się, czy
aby w tej wsi nie zastanie nas noc, ale w tym samym momencie
nadjechało kolejne auto, anonsując swój przejazd głośną muzyką
techno z podrasowanych głośników umieszczonych na tylnej szybie,
której podstawa okryta była kolorowym futerkiem. Facet miał nas
zawieźć do Erenkang (ostatniej większej miejscowości przed
Rantepao) tak
przynajmniej nam się wydawało na początku. Ale po przejechaniu
przez całe miasto, ku naszej uciesze, okazało się, że facet
jednak jedzie trochę dalej. Rzeczywiście, wyjechaliśmy na dobre za
miasto, co, jak się okazało, uratowało nam tyłki i pozwoliło
dojechać do Rantepao jeszcze tego samego dnia. Otóż, nasz kierowca
wysadził nas przy punkcie widokowym, uzbrojonym, jak to często
bywa, w restaurację, toaletę i sklepik.
Ponieważ
Rantepao to atrakcja numer 1 na Sulawesi punkt ten był typowym,
zorganizowanym miejscem oddechu i rozprostowania kości w drodze dla
podążających tą drogą turystów. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła nam się w oczy po wyjściu z samochodu, był biały, nowiutki van, którym często jeżdżą zorganizowane grupy turystów.
Rok
temu może byśmy tego nie zrobili, ale tego dnia, po 10 godzinach
„autostopowania” w ponad 35-stopniowym upale i przejechaniu
raptem 60 km, nie wahaliśmy się podejść do przewodnika tej grupy
i od niechcenia zapytać, czy może nie jadą czasem do Rantepao.
Była to grupka miłych Włochów, która bez mrugnięcia okiem
zdecydowała, że zabiera nas ze sobą. Uratowani!
Do
Rantepao dojechaliśmy w doskonałym towarzystwie i nastroju około
19.00. Przewodnik grupy zostawił nas przy najtańszym pensjonacie w
mieście, w którym akurat mieli ostatni wolny pokój. Po prostu
bajka!
Rejon
Toraja przerósł nasze najśmielsze oczekiwania: z dwóch dni
zrobiło się pięć, a w tym czasie doświadczyliśmy tyle nowych
wrażeń, że starczyłoby na kilka miesięcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz