Kiedyś pewien profesor w Instytucie Etnologii na Uniwersytecie
Warszawskim wspomniał o istnieniu nieoficjalnej listy „The best shit cities in
the world”. Na pierwszych miejscach uplasowały się miasta typu Władywostok,
Norylsk, Krasnojarsk, etc. Był chyba wśród nich także Murmańsk. Ale czy
zasłużenie?
Murmańsk miał być naszymi wrotami do Karelii, najwyżej na północ
wysuniętym punktem naszej wyprawy. Już w pociągu wiele się dowiedzieliśmy
zarówno o tym mieście jak i całej Karelii od naszej współpasażerki, która 10
lat działała w organizacjach ekologicznych i wiele mogła nam poopowiadać o tym
specyficznym regionie, o którym w końcu wiemy bardzo niewiele. Dzięki tym
rozmowom i zerowym problemom w znalezieniu darmowego noclegu, nasze nastawienie
było bardziej niż pozytywne, nawet mimo śniegu za oknem i jezior skutych lodem.
Jeśli Petersburg słynie z białych nocy, to Murmańsk jest ich praźródłem
i esencją. Dni polarne już powoli się zaczynają i tak dzień trwa właściwie 24
godziny (co empirycznie sprawdziliśmy).
Choć wydaje się, że oprócz blokowisk niczego więcej tu nie ma,
spędziliśmy dwa dni na dość intensywnym zwiedzaniu. Nad miastem góruje
Aljosza-pomnik pamięci żołnierzy poległych w wojnie ojczyźnianej. Poniżej
znajduje się jezioro (Semanovskye ozero), na które mieliśmy widok z naszych
okien. Jezioro jeszcze skute lodem, ale widać już przygotowania do lata.
Właśnie do lata, nie do wiosny, bo jak nam jedna mieszkanka regionu
powiedziała, na północy są tylko dwie pory roku: zima, która trwa dziesięć
miesięcy i dwumiesięczne lato.
Udało nam się również załapać na wycieczkę do wnętrza atomowego lodołamacza
Lenin. Powiew blichtru sowieckiej
świetności jest tu ciągle żywy. Poza Leninem w porcie jest jeszcze całe
mnóstwo dźwigów, ogromna stocznia, zakład przetwórstwa rybnego, fabryka niklu i
jeszcze jeden atomowy lodołamacz, ciągle w użyciu (pozostałe siedem olbrzymów
pracuje gdzieś hen na wodach Północy). Plenery jak z rosyjskich filmów Ładunek 200 lub Stalker. Kto nie widział, polecam! Idealny plener na mroczny
kryminał w industrialnym klimacie.
Kładką na tyłach dworca wracamy do centralnej części miasta, tej z
McDonaldem i centrami handlowymi i idziemy na spacer prospektem Lenina, którego
pomnik ciągle stoi. Miasto jest lekko wymarłe, ale w końcu mamy niedzielne
popołudnie. Orientacja w mieście jest bardzo prosta ze względu na pagórkowate
ukształtowanie terenu. Wystarczy więc tylko obrać azymut i podążać w tym
kierunku. Jakieś 1,5 kilometra od dworca jest latarnia morska i pomnik ku
pamięci marynarzy, którzy stracili życie w czasie pokoju, w tym załogi okrętu
podwodnego Kursk. Obok malutka cerkiew, a wokoło bloki, bloki, bloki…
Trzeba przyznać, że blokowisk jest tu sporo, a właściwie oprócz nich i
przemysłowych zabudowań portowych, nie ma niczego innego. Nieliczne cerkwie,
zamknięte w czasach ZSRR, działają od niecałych 20 lat, a samo miasto nie ma
ich nawet stu. W końcu Murmańsk, jak zresztą wiele innych rosyjskich miast,
powstał jako sypialnia dla pracowników zakładów niklu. Ale choć jest ono tak
młode, to wszystko wygląda jakby się już sypało i chyliło ku upadkowi. Zresztą
młodzi mieszkańcy miasta żartują, że Murmańsk jest pełen plaż, mówią o
wszechobecnych zwałach piachu, które są
wszędzie tam, gdzie nie ma szosy.
Drugi dzień w Murmańsku zaczęliśmy od przechadzki do już mocno
nieturystycznej (o ile jest tu w ogóle jakaś część turystyczna!) części w
poszukiwaniu resztek polskiego cmentarza. Po marszu skrajem szosy, wśród rzędów
blaszanych garaży i kłębów spalin, dostrzegliśmy w krzakach coś, co
przypomniało groby. Zaniedbane do granic możliwości. Gdzieniegdzie tylko widać
goździki, zaniesione niedawno, na 9 maja. Garstka grobów polskich żołnierzy
była w zaskakująco dobrym stanie i na każdym z nich leżał choć jeden goździk,
czasem cukierek, czasem kopiejka. Żadnego nazwiska.
Nieopodal złapaliśmy marszrutkę do monastyru na skraju miasta, który
obecnie jest gruntownie remontowany. W środku od razu zagadał do nas pop i
wyczerpująco opowiedział o ikonach i historii cerkwi. Inną atrakcją były
jeszcze 3 wielkie koty z puszystymi kitami na wejściu:)
Całkiem przypadkowo zwiedziliśmy nawet westybul najlepszego hotelu w
Murmańsku, celem wydrukowania jednego dokumentu. Choć wyglądamy nieszczególnie,
magia języka angielskiego zadziałała i załatwiliśmy wszystko bezproblemowo i
bezpłatnie, choć szaleństwem byłoby podejrzewać, że należymy do grona
hotelowych gości.
Nasz gospodarz uraczył nas na pożegnanie porządnym talerzem pożywnej
charczo i ostatni raz ruszyliśmy trolejbusem na dworzec.
Good Bye Lenin!
[dnb]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz