Jak to mówił pan
Jourdain w molierowskim
dramacie „Mieszczanin szlachcicem”: „U licha! już przeszło 40
lat mówię prozą,
nic o tym nie
wiedząc ”, tak i my nie wiedzieliśmy, że uprawiamy tzw. slow
travelling,
a według przedostatniego
„Newsweeka” tak właśnie jest. Tak czy tak, idea jest słuszna i
chyba pozytywna, więc dlaczego nie?
ps. na prośbę wielu osób, chodzi o Newsweeka nr 30/2016, 18-24.07.2016
ps. na prośbę wielu osób, chodzi o Newsweeka nr 30/2016, 18-24.07.2016
Ale prawdziwy slow travel uprawia teraz Bartek. 20 dni w podróży i
niewiele ponad 300 kilometrów. W tym 230 na piechotę. Pozostałe
kilkadziesiąt zostało pokonane stopem, przy czym warto powiedzieć,
że niemal każdy samochód zatrzymywał się sam i ludzie sami
pytali, czy go nie podwieźć. Tu małe mrugnięcie okiem do tych
wszystkich osób, które nam wmawiały, że w Polsce nikt się nie
zatrzymuje. Można? Można!
I
tak, na przekór
wszystkiemu, czarnym scenariuszom pisanym przez rodzinę, pukaniem
się w czoło i namowom na „normalne życie”, Bartek wyszedł
sobie w Polskę. Wyszedł z Placu Zbawiciela, przeszedł przez całą
Warszawę, aż na wylotówkę na Mińsk Mazowiecki i tak mu się
spodobało, że pierwszego dnia przeszedł ponad 30 kilometrów.
Z
tego na pewno ucieszyła się nasza babcia, mieszkająca na
niedalekiej wsi, która ugościła strudzonego (!) wędrowca i
nazajutrz życzyła mu między innymi „dużych kroków”.
Potem
Bartek spał w namiocie w jakimś parku przy drodze, a następnego
dnia trafił do pewnej stadniny, której właściciele przygarnęli
go, jak stał z plecakiem pod drzewem w czasie ulewy. Wychodząc
tydzień później z tej samej stadniny, wszyscy zdążyli się
zakumplować i pogadać na tysiące tematów przy ogniskach,
gotowaniu nepalskich dań i treningach karate. W ciągu tego tygodnia
Bartek pierwszy raz jeździł na koniu, a trzy dni później pomagał
w łapaniu jeszcze nieoswojonych koni, z sukcesem. Wśród innych
rzeczy, odwiedził też buddyjską świątynię w środku niczego. A
to wszystko jakieś 50 kilometrów od stolicy.
I w tym tkwi chyba esencja tego całego „slow travel”, choć nie
bardzo chciałabym przywiązywać się do nazwy. Chodzi więc o
podróż od spotkania do spotkania, a nie od miejsca do miejsca, co
jest chyba ważną zmianą paradygmatu tradycyjnie pojmowanego
turysty/wędrowca/podróżnika. Bo tu nie liczy się ani przebyty
dystans, ani ilość obejrzanych obiektów, a trasa ustalana jest z
dnia na dzień, na 30 kilometrów w przód. Tylko tyle i aż tyle;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz