Siódmy dzień grudnia niczym nie wyróżniał
się od dni go poprzedzających. Pogoda w Biszkeku wciąż sprzyjała
spacerom. Zima nieubłaganie zabierała się już za porządki po
swojej poprzedniczce, lecz zajmowała się tym bez większego
przekonania. O nieuniknionej zmianie pogody przypominały na razie
jedynie SMSy wysyłane przez operatora lokalnej sieci Megacom: w
dniach 09-11.12.2015 na drogach Biszkek-Osz (odcinek 121-138 kilometr
i 198-265 kilometr) oraz Karakol-Enilchek (odcinek 45-90 kilometr)
spodziewane są zejścia lawin. Prosimy o zachowanie ostrożności!
Dziesiątego dnia faktycznie Biszkek przykryła gruba warstwa białego
puchu. Możemy jedynie przypuszczać, co dzieje się na przełęczach
powyżej 2000 metrów.
Siódmego wciąż jednak przypiekało
słońce. A zatem był to doskonały pretekst do spaceru, a przy
okazji możliwość odwiedzenia ambasady Kazachstanu, gdzie i tak
wkrótce mieliśmy składać wnioski o wizę. Droga prosta jak drut.
Odcinek około czterech kilometrów wzdłuż drogi Manas, która
dalej przechodzi w Aleję Pokoju. A w oddali bielejące szczyty Tien
Szan. Być może któryś ze strzelistych szczytów to Pik Władimira
Putina? Ręki sobie nie utnę, ale gdzieś tam z pewnością jest!
Szedłem
bez planu. Jak zwykle. Z założeniem,
że co przypadkowo zobaczę to moje,
a co ominę, najwidoczniej nie było warte obejrzenia. Na spacer
zabrałem aparat. Niech się przewietrzy i nacieszy słońcem na
zapas. Jeśli wierzyć informacjom, wkrótce to już tylko wilgoć i
chłód.
Szedłem i
pstrykałem,
nie kryjąc się z aparatem. No bo po co? Ukryłem
go tylko przy ambasadzie, bo tam nie lubią. Ale to w końcu
normalne. Przy bramie wjazdowej znalazłem tablicę informacyjną.
Ambasada jest czynna w godzinach 9:00-12:00 (w środy nie pracują),
a ja doszedłem tam po 15:00. Pogadałem zatem chwilę ze strażnikiem
i życzyliśmy sobie spokojnego dnia.
Nieopodal Ambasady Republiki Kazachstanu
znajduje się jeszcze Park Miłości z wielgachnym „love” tuż za
bramą wejściową. O tej porze roku park to obraz nędzy i rozpaczy.
To mniej więcej tak, jak wybrać się nad polskie morze albo na
Mazury mimo dżdżystej pogody. Park odżywa latem. A ludzi ściągają
tutaj wyczyny i ewolucje profesjonalistów ekstremalnych sportów
wodnych. Z pewnością jest na co popatrzeć. Ja miałem
tylko czerwone „love” na tle błota i badyli. Chociaż
nie. Miałem
też nieoczekiwane towarzystwo.
Dobry dzień – przywitał
mnie wielgachny pan w brązowej kurtce skajowej (chociaż w
Kirgistanie to może jednak prawdziwa skóra???) oraz funkcjonariusz
policji. Co tutaj robicie? Jesteście sami? Gdzie mieszkacie? Po co
wam aparat? To wasz samochód? Te i wiele innych pytań zasypują
mnie z dwóch stron. A kurtkę skąd macie? No tak. Ja też
wyglądałem
jak funkcjonariusz. W każdym razie od szyi do pasa. No to zacząłem
tłumaczyć, że odkupiłem od znajomych w Kunmingu, a oni kupili
gdzieś tutaj, pewnie na Osz Bazar. – A za ile kupiliście? – A po
100 juanów. – A to deszowo – dziwili
się panowie. – Taka haroszaja!
– A park jest otwarty? – podpytałem
na odczepne, bo park jaki jest, dopiero widziałem. – No pewnie!
Możecie spacerować! – Panowie rozeszli się, a ja wlazłem na
chwilę do parku za kolesiem w uniformie policyjnym.
– A spiczki macie? – usłyszałem
jeszcze z daleka. – Tak się złożyło,
że miałem
tylko paczkę tanich fajek, ale zapomniałem zabrać zapałek z
hostelu. Oficer zerknął na
paczkę moich petów bez filtra. – Niedobre. Zapach na ciuchach
zostawiają. Tylko traktoristy takie palą. – A wiecie co... –
zaczął,
ale nie dokończył
swojej myśli,
bo rozdzwoniła się służbowa linia. Po
chwili machnął komuś przez parkan.
– Chodźcie ze mną. – Wyszliśmy
przed bramę parku. – Stańcie tutaj za ścieżką, to zobaczycie
jak prezydent przejeżdża. Tylko nie róbcie żadnych zdjęć, bo
ochrona zniszczy wam aparat. – Funkcjonariusz oddalił się i
stanął przy głównej jezdni. Ja zająłem miejsce tuż za
równoległą do owej jezdni ścieżką. Po krótkiej chwili
funkcjonariusz dyskretnie odwrócił się i mrugnął okiem. Jadą!
Konwój czarnych limuzyn zajął każdy z czterech pasów. Cztery
jeepy opancerzone a pośrodku nich, zapewne, nie mniej opancerzone bmw.
Były
też zwykłe policyjne radiowozy i karetka pogotowia. – Prezydent
jechał w środkowym – dowiedziałem
się już po wszystkim. – Spokojnego dnia. – Wam też –
wymieniliśmy
się grzecznościowymi formułkami i ruszyłem
dalej.
Przed sobą miałem
piękny, topolowy korytarz. Tym samym korytarzem przejechał chwilę
wcześniej konwój z Głową Państwa. W przeciwieństwie do
prezydenta miałem jednak
to szczęście, że nie poruszałem
się z zawrotną prędkością, a zatem mogłem
delektować się walorami
drogi wylotowej. A tę porastały
dostojne drzewa,
co jest coraz rzadszym widokiem u nas. Smutny los spotkał w
ostatnich latach m. in. krajową drogę 45 do Opola, która na
odcinku od bramek z A4 zupełnie wyłysiała. A jeszcze kilka lat
temu mogła pochwalić się wspaniałym otoczeniem drzew. Ale „za
dużo ludzi przez te drzewa zginęło”. Delikwentów zatem
wykarczowano i teraz kierowcy mogą gnać jeszcze szybciej, bo
widoczność jest znacznie lepsza. Tak sobie wspominałem
jedną z ulubionych opolskich dróg, której zakręty i łuki
dostarczały tylu emocji. Tutaj na prospekcie Pokoju dostojność
topól jest cały czas niezakłócona. A na końcu drogi bieliły
się poszarpane turnie Tien Shan.
Nie będzie mi dane podejść do nich na wyciągnięcie ręki. Ale może chociaż odrobinę bliżej? Może jakiś widok za topolowym korytarzem? Gadka szmatka sam ze sobą i brnąłem do przodu. Korony drzew zakleszczają się zjawiskowo na tle błękitnego nieba. Gór jednak dzisiaj nie będzie. Czas wracać do hostelu, bo już od dobrych trzech godzin tak łażę.
Za drzewami dostrzegłem placyk. A tam piękny, żelbetowy pagórek, usypany zapewne przez budowlańców ze zbędnych śmieci. Obrałem go za cel. Zawsze to półtora – dwa metry wyżej. Cyknąłem panoramę jak przystało na rasowego amatora z ciężkim sprzętem i już po chwili turnie i granie Tien Shan pozostały za moimi plecami. Jutro będą bieleć dla kogoś innego.
Nie będzie mi dane podejść do nich na wyciągnięcie ręki. Ale może chociaż odrobinę bliżej? Może jakiś widok za topolowym korytarzem? Gadka szmatka sam ze sobą i brnąłem do przodu. Korony drzew zakleszczają się zjawiskowo na tle błękitnego nieba. Gór jednak dzisiaj nie będzie. Czas wracać do hostelu, bo już od dobrych trzech godzin tak łażę.
Za drzewami dostrzegłem placyk. A tam piękny, żelbetowy pagórek, usypany zapewne przez budowlańców ze zbędnych śmieci. Obrałem go za cel. Zawsze to półtora – dwa metry wyżej. Cyknąłem panoramę jak przystało na rasowego amatora z ciężkim sprzętem i już po chwili turnie i granie Tien Shan pozostały za moimi plecami. Jutro będą bieleć dla kogoś innego.
Wracałem
po śladach.
Tuż za przejściem dla pieszych, przed Parkiem Miłości, wpadła
mi w oko granatowa łada. Zwróciłem na nią uwagę, bo wykonała
idiotyczny i gwałtowny manewr, piszcząc przy tym na całe
skrzyżowanie. A poza tym to łada. Te zawsze
wyłapię, bo lubię sportowy
charakter ich nadwozia.
– Dzień dobry grażdanin – jeden z
policjantów zagaił,
zbliżając
się do mnie po prostopadłej alejce. Drugi z funkcjonariuszy czekał
w granatowej ładzie z włączonym silnikiem. Dzień dobry – rzuciłem
w odpowiedzi, nie zwalniając przy tym o pół kroku. – Grażdanin, poczekajcie –
stało się jasne, że granatowa łada nie podjechała przypadkowo. –
Dzwonili do nas z posolstwa, że kręcicie się tutaj i
fotografujecie. Możemy zobaczyć aparat? – Proszę bardzo –
odparłem
i pokornie ustawiłem
przeglądarkę zdjęć – tak chodzę i cykam widoczki. –
Pokażcie, pokażcie. Przeglądaliśmy
zatem te moje topole wspaniałe i poszarpane turnie zabielone.
Przeglądaliśmy
różne kombinacje „love” na tle jesiennego błocka w Parku
Miłości. Przeglądaliśmy
żelbetowy pagórek z panoramami, a nawet filiżanki z gorącą
czekoladą wypite poprzedniego dnia. Jak zaszła
potrzeba, cofaliśmy
się do poprzedniego zdjęcia. Jak zaszła
potrzeba, robiliśmy
powiększenie.
– W porządku. Możecie iść –
policjant zasalutował
na pożegnanie.
Wracałem
do hostelu utartą już
drogą. Kto zawiadomił policję o spacerującym obcokrajowcu? Kto
powiedział, że mam aparat? Strażnik z ambasady Kazachstanu czy
policjant z drogówki, a może mimo zawrotnej prędkości, przez
przyciemnianą szybę któregoś z jeepów, wypatrzyło mnie czujne
oko prezydenckiego ochroniarza? Pytałem
sam siebie. A pytania osiadały
niezgrabnie na rozkołysanych wierzchołkach topól, po czym
ulatywały
dalej, ku zabielonym graniom i turniom Tien Shan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz