O
walkach byków, hucznych pogrzebach, zebraniach na szczeblu gminnym i
gościnnych lekcjach w miejscowych szkołach przeczytacie w kolejnym
poście :)
Są
takie miejsca, które nie chcą nas wypuszczać ze swoich objęć.
Jednym z nich okazała się Toraja, czyli dosłownie region górski w
południowym Sulawesi. Nie spodziewaliśmy się po nim niczego poza
wieloma typowo turystycznymi atrakcjami, ale otrzymaliśmy znacznie
więcej.
„Madame,
parlez-vous francais?” – to zdanie wypowiedziane na rogu
jedynego skrzyżowania w Rantepao, na indonezyjskiej wyspie Celebes,
zabrzmiało na tyle nadrealistycznie, że w pierwszym momencie nie
zareagowałam. Po chwili jednak okazało się, że zdanie to
rzeczywiście zostało wypowiedziane, a jego autorką jest urocze
dziewczę o kruczoczarnych włosach, na moje oko 12-letnie, czyli w
praktyce zapewne zbliżające się do wieku pełnoletniego (młody
wygląd Azjatek, ich nieskazitelna cera i jędrność bez
wspomagaczy są niesamowite!). Zaczęłyśmy rozmawiać. Dziewczyna
miała na imię Elvire i była uczennicą ostatniej klasy liceum w
niedalekiej miejscowości Tondon. Obie czekałyśmy na pyszne,
indonezyjskie naleśniki, więc miałyśmy kilka minut na rozmowę.
Na koniec wymieniłyśmy się kontaktami, bo mieliśmy zamiar
odwiedzić jej miasteczko.
Nazajutrz
miały się odbyć walki byków. Walki te były wstępem do hucznej
ceremonii pogrzebowej pewnego staruszka – znanego nauczyciela i
jednocześnie człowieka darzonego wielkim szacunkiem w całym
regionie, który aż do śmierci (w wieku 95 lat) prowadził aktywne
życie zawodowe. Pojechaliśmy tam wynajętym skuterem, który
ogólnie był całkiem fajny, poza tym, że nie zawsze odpalał.
Walki byków były oczywiście ekscytujące, pełne emocji, krzyku i
krwi. Na łąkę weszliśmy w momencie, gdy akurat dwa byki się
rozpierzchły, więc pierwsze co zobaczyłam, to dużo kurzu i ludzi
rozstępujących się przede mną w popłochu. Doznaliśmy więc
lekkiego dreszczyku emocji. Gdy już mieliśmy wracać, jak na złość
nasz skuter nie chciał odpalić.
„You
should be gentle, easy, easy...”- usłyszeliśmy nad sobą miły,
męski głos. Podnieśliśmy spocone głowy i ujrzeliśmy
uśmiechniętą twarz przejeżdżającego akurat Indonezyjczyka.
Zaczęliśmy gawędzić. Okazało się, że ów człowiek został
niedawno mianowany miejscowym sołtysem – mieliśmy więc
informację z pierwszej ręki, wedle której tego dnia żadnego
pogrzebu nie ma, bo na razie wszyscy się dopiero „rozgrzewają”,
dosłownie grzejąc się w spiekocie południowego słońca i
podziwiając walczące byki.
„So,
where are you going now?” – zapytał nas nasz nowy znajomy. Jakoś
nie chciało nam się kończyć tej skądinąd niezwykle miłej
rozmowy i na szczęście mój mąż wykazał się refleksem, szybko
proponując panu wspólną kawę. „Do you want a tourist place or
local place?” – zadał nam z uśmiechem retoryczne pytanie.
Skończyło się na kawie u Marno (bo tak miał na imię nasz dobry
duch), na jego podwórku w zacienionej altance na wzgórzu. W tych
przepięknych okolicznościach przyrody rozkoszowaliśmy się kawą,
krajobrazem i pogawędką na tematy wszelakie, w przerwach
kontemplując i trawiąc usłyszane informacje. Marno zaproponował
objazd po kilku okolicznych wsiach w ramach swojej pracy i
jednocześnie zaznajomienia nas z realiami okolicy. Wycieczkę
zakończyliśmy u niego w domu… oglądając w telewizji relację z
walki byków, w której mieliśmy okazję brać wcześniej udział na
żywo. Nie był to skrót z wydarzenia, tylko cały materiał,
odtworzony co do minuty (ponad pięciogodzinna relacja!). Warto
podkreślić, że nie jest to żaden zapychacz telewizyjnej ramówki.
Miejscowi oglądają takie relacje równie chętnie jak walkę na
żywo i nie ma znaczenia, że właśnie wrócili z areny. Walkę
przeżywa się po raz drugi z takim samym napięciem. W międzyczasie
zjawiło się kilku chłopców z lokalnej drużyny futbolowej z
prośbą o mały datek na koszulki, piłkę i inne akcesoria
niezbędne młodym adeptom sportu. Na ile mogliśmy, wspomogliśmy
młodzież. Marno, jak przystało na świeżo upieczonego urzędnika
państwowego, zadbał o listę darczyńców, na której uroczyście
mogliśmy złożyć własne podpisy. Ku chwale futbolowi!
Tymczasem
czekaliśmy na nadejście wieczora, na który zaplanowano zebranie
szefów, radnych i społeczników okolicznych miejscowości. Jako że
głównym tematem spotkania miał być problem miejscowej młodzieży,
zaproszono również przedstawicieli tzw. young generation. Chodzi o
to, wyjaśnił Marno, że młodzież nie bardzo wie, co ma począć z
wolnym czasem. Jeśli rodzice są rolnikami to pół biedy, bo po
szkole dzieciaki pomagają rodzicom w polu (czy raczej na tarasie
ryżowym), ale jeśli nie, to „z braku laku” młodzież ten wolny
czas po prostu marnuje. Tu nie chodzi o walkę z patologią,
młodocianą przestępczością czy alkoholizmem (które chyba prawie
nie występują), ale raczej o próbę wypracowania w młodych
ludziach chęci do rozwijania się w innej formie niż np. w
wystawaniu całymi godzinami pod drzewem i paleniu papierosów. Z
drugiej strony, Marno doskonale zdaje sobie sprawę, że jest to
zadanie karkołomne, bo w regionie Toraja nie znajdziemy kina,
galerii, ba, nawet centrum handlowego, więc o typowo kulturalnych
rozrywkach nie ma mowy. Dlatego trzeba młodzież zachęcać do np.
uczenia się języków obcych i zasad pewnej, podstawowej
kindersztuby, aby po prostu młodzi wyszli „na ludzi”.
Te postulaty zaprzeczają powszechnemu przekonaniu, że „na wiosce”, a zwłaszcza takiej jak te (często bez drogi, prądu, telefonu, kanalizacji), miejscowym władzom głowę zaprząta jedynie kwestia instalacji latarni czy załatania dziury na ścieżce. Te problemy, rzecz jasna, istnieją, ale mieliśmy tu także ewidentny przykład działań, wychodzących poza taki schemat. Tak zróżnicowana (i w pewnym sensie nowatorska) debata oznacza, że ludziom „z wioski” jednak potrzeba czegoś więcej niż tylko drogi do chałupy i sklepu z papierosami. Rzecz oczywista, a jednak często nie po drodze członkom lokalnych samorządów. Tymczasem, zdaniem Marno, priorytety jego kadencji to edukacja (nie tylko szkolna, ale także np. z zakresu tradycyjnego rękodzieła), służba zdrowia i dbałość właśnie o młodzież oraz jej aktywność pozaszkolną.
Jako
że wspomniana, wieczorna debata miała być poświęcona „młodej
generacji”, zostaliśmy na nią zaproszeni jako jej przedstawiciele
(choć już trochę wyrośnięci). Poza tym, Marno, najzwyczajniej w
świecie, chciał nam przybliżyć tajniki swojego rzemiosła i
ciężkiej pracy „u podstaw”.
O
zmroku, po sutej kolacji, pojechaliśmy na skuterach na zebranie.
Odbywało się ono na wzgórzu, zdaje się, że w czyimś domu.
Przywitało nas około dwudziestu osób i sfory psów.
Preludium
do właściwej debaty miały być „small talk'i” odbywające się
w kuluarach, czy też raczej, jak na prowincję przystało, na
świeżym powietrzu, na wzgórzu, w rozległej, bambusowej altanie.
Wymieniliśmy uprzejmości i rozlokowaliśmy się na matach.
Wszystkich zebranych łączyła chęć działania na szczeblu
lokalnym oraz niepohamowana, bezwarunkowa miłość do papierosów.
Po
kilkunastu minutach weszliśmy do sporej sali, wokół której
ustawiono fotele, sofy i krzesła. Marno usiadł na honorowym miejscu
– to on rozpoczynał debatę. Moderatorzy, którzy jako jedyni
mogli udzielać głosu, siedzieli po jego prawej stronie. Zanim
jednak przystąpiono do obrad, na salę wniesiono olbrzymi baniak z
tuakiem. Tuak, czy też balok to lokalny, lekki alkohol na bazie
sfermentowanej trzciny cukrowej (liści palmowych, bananowca). Z
wyglądu i konsystencji przypomina on rozcieńczony kefir, a w smaku
przypomina sfermentowane mleko z dodatkiem pośledniego, wytrawnego
wina. Jedyne obecne na sali dwie kobiety (poza mną) zerwały się z
miejsc i zaczęły każdemu nalewać po filiżance. Gdy już
wszystkie naczynia były pełne, Marno rozpoczął obrady. W oparach
niewyobrażalnego, papierosowego dymu o aromatycznym zapachu
goździków z indonezyjskich Garamów,
dyskusje toczyły się wyłącznie w lokalnym języku toraja, więc
niestety rzeczowego sprawozdania z przebiegu debaty, zdać nie
możemy.. Jedynie przywitanie i pożegnanie nas było przetłumaczone
także na angielski. Mimo wszystko, cieszyliśmy się, że mogliśmy
choć przez chwilę uczestniczyć w takiej pozytywnej i potrzebnej
inicjatywie polityczno-społecznej w skali mikro.
Marno
(i sfora psów) odprowadził nas do skutera, który to zaczął coraz
lepiej odpalać. Mieliśmy jeszcze do przejechania prawie 30
kilometrów po nieoświetlonych drogach i dróżkach, więc Marno
celowo zrobił krótką przerwę, żeby nas pożegnać, bo spotkanie
miało trwać aż do północy. Nie wiem, czy zapadły jakieś
konkretne decyzje lub czy zostały zatwierdzone jakieś wnioski .
Widząc jednak zapał i wiedzę Marno, można sądzić, że na pewno
pozostawi on jakiś ślad po sobie w tych kilku wsiach, które
reprezentuje. To, co niewątpliwie sprawia, że ludzie mu ufają, to
to, że jeszcze do niedawna sam był farmerem, podobnie jak jego
rodzice i dziadkowie. To jednak on jako pierwszy (i chyba jedyny) z
rodzeństwa skończył szkołę średnią. Poza tym, jak sam
podkreślił, jest w dużej mierze samoukiem. Tego samego popołudnia
kiedy wspólnie siedzieliśmy, kontemplując walki byków w
telewizji, na jednej kartce papieru Marno wyłożył nam
najważniejsze aspekty kosmogonii obecne w wierzeniach ludzi regionu
Toraja. Rozrysował on wszystko w swoim zeszycie – zwykłym,
16-kartkowym, szkolnym kajecie w linie. Starannie wyrwał kartkę z
rysunkami i schematem wierzeń dotyczących życia po śmierci, po
czym schował zeszyt do swojej czarnej torby. Jest mu ona, jak
stwierdził, dość droga, bo dostał ją od żony i dzieci w
momencie, gdy objął urząd sołtysa. Była to jego pierwsza,
„służbowa” torba w życiu. Jak przykazała mu żona, miał w
niej nosić ważne rzeczy do pracy. Widać jednak, że Marno nie
przywiązuje zbytniej wagi do przedmiotów i atrybutów władzy, bo,
jak na razie, w torbie leży jedynie czysty, szkolny zeszyt i
długopis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz