Bangkok to gigantyczna
metropolia o wielu twarzach. Podobnie jak w Paryżu nie da się tutaj
jednoznacznie wyodrębnić ścisłego centrum, gdyż to gdzie znajduje się ów
środek, bardziej zależy od atmosfery jakiej poszukujemy i od tego co zamierzamy w BKK robić. Jest zatem centrum ściśle turystyczne z Ko Ratanakosin i Wat Pho
na czele. Jest centrum hulanki backpackerskiej, które rozciąga się pomiędzy
ulicami Khao San i Sam Sen. Jest Chinatown. Jest port i kwartał pracowni
rzemieślniczych, którymi wyróżnia się ulica Silom. Jest kwartał z nowoczesnymi
apartamentowcami i ekskluzywnymi hotelami. Jest strefa ambasad (a w zasadzie to
dwie strefy, ale w niedalekiej odległości od siebie). Jest też Siam Square z
rdzeniem w postaci ulicy Phra Ram I, gdzie znajdują się liczne wielopoziomowe
galerie handlowe.
Decentralizacja Bangkoku nie
ułatwia wyczucia pełnej atmosfery miasta i jego różnorodności, ukrytych w
ulicznych zakamarkach. Pierwsze spotkanie z tajską stolicą jest turystycznym
wyzwaniem, a tydzień to stanowczo zbyt krótko na głębszą refleksję o mieście.
W przypadkach, gdy miasto jest
rozległe i „utrudnia zbliżenie”, warto ujarzmić je, korzystając z naziemnej
komunikacji miejskiej. Najlepiej nadają się do tego zwykłe autobusy złapane na
chybił trafił, które klucząc dziwnymi uliczkami, pozwalają na przedarcie się do
żywej tkanki aglomeracji. Czasem wyjedziemy gdzieś w krzaki i nie da się tego
wykluczyć. Ale równie dobrze w trakcie przejażdżki możemy wyłapać to coś, co
jest na pozór niedostrzegalne przy klasycznej formie zwiedzania. Odcinek między
pętlą a zajezdnią, kryje zatem pewną tajemnicę o mieście. Niezależnie jednak od
tego, czy odkrycie nieznanego przyniesie nam satysfakcję czy rozczarowanie,
zobaczymy coś więcej niż wytłuszczone TOP 10 z przewodników i to w czasie
krótszym, niż cztery godziny, a z naszego portfela, przy przejeździe w dwie
strony, ubędzie 13 bahtów, co stanowi równowartość złotówki i trzydziestu
groszy.
My wybraliśmy autobus numer
15. Dlaczego? Bo, okazało się, że bazar rzeczny, do którego zmierzaliśmy w
drugiej połowie dnia, raczej nie będzie już czynny (nieoceniona wskazówka od
przypadkowego przechodnia). Zapadła szybka decyzja. Skoro nie zdjęcia kiści
bananów i stosów ananasów na przeładowanych czółnach, to wsiadamy w najbliższy
autobus i niech się dzieje... Chwilę później zaklekotał silnik podjeżdżającego
isuzu, które, mimo czterdziestu lat czynnej służby (a może i więcej),
prezentowało się wciąż nienagannie.
Trasa
15-stki, w przybliżeniu, kreśli czworokąt którego kątami są Grand Palace, Siam Square,
Lumphini Park i Silom. Marszruta przebiega przez różne części miasta, ocierając
się zarówno o najważniejsze i podkreślane w przewodnikach zabytki typu „must
see” (Grand Palace, Wat Pho), jak i szereg świątyń, o których trudniej znaleźć
jakąkolwiek wzmiankę (Wat Sutti Warath, Wat Saket, czy Wat Sri Mariamman).
Naprzeciw wejścia do Ko
Ratanakosin, 15-stka skręca w prawo i przejeżdża obok Uniwersytetu Thammasat i
dalej, tuż za mostem, wjeżdża w ulicę Phra Athit. To początek dzielnicy pubów i
restauracji, ale nie tylko. Jest tutaj również niewielki lecz urokliwy Park
Santichcaiprakan i stary fort Phra Sumen, w których otoczeniu młodzi Tajowie
trenują aerobik i taniec nowoczesny. Miłośnicy roślin znajdą coś dla siebie w
pobliskim targu kwiatów Banglamphu. 15-stka przebija się bliżej serca
dzielnicy, do ulic Khao San i Sam Sen. Tutaj rządzą biali w basebolówkach
odwróconych tyłem do przodu, spodnie typu alladynki, wymyślne tatuaże i gęsta
pianka z Heinekena. Zgrzytając, wjeżdżamy w Ratchadamnoen Klang. To jedna z
głównych arterii miasta. Naprzeciw Pomnika Demokracji zatrzymują nas długie
światła. Daleko za plecami zostały mury Ko Ratanakosin. Do uszu nie dobiega już
muzyka jazzowa, która wita turystów spieszących podziwiać szmaragdowego Buddę i
która jest najwyraźniej nowatorską formą podkreślenia religijnej ważności tego
obiektu. Przedłużający się postój na światłach, to czas na rzucenie okiem na
kolejny fort i rozmiary samego ronda z monumentem pośrodku. Za oknem rządzą
jeszcze lustrzanki obsługiwane pod osłoną wielobarwnych chust i kapeluszy na
azjatycką modłę. Po przekroczeniu kanału jest ich jednak coraz mniej. Klucząc
mniejszymi ulicami dojeżdżamy do Phra Ram I. To już kwartał Siam Square, czyli
serce galerii handlowych. Tutaj przed witryną Diora i Channel stoi grupka pań z
przenośnymi budkami. Grillują i pakują noodle do styropianowych pojemników na
wynos. Skorupy kokosów walają się przy krawężniku, a w kałuży błyszczy odbicie
modnych, w nadchodzącym sezonie, torebki i zegarka. Ponad ulicą, przetacza
swoje wagony sky train. Nadziemne aleje i platformy dla pieszych zalewają
tysiące poszukiwaczy posezonowej okazji. Siatki z marketów kołyszą się i
szeleszczą w powietrzu, a szelest ten przełamują gwizdki obsługi wyjazdów z
garażów podziemnych. Pod wodną ścianą galerii Siam Paragon zbierają się grupki
turystów, miejscowych i ekspatów. To dobre miejsce na zainicjowanie spotkania.
Przy schodkach, ramię w ramię, siedzą na gałganie bezdomny miejscowy z bezdomnym
białym. Ich wzrok podąża za uderzeniami obcasów. Ostry zapach kobiecych perfum
miesza się z oddechem studzienki kanalizacyjnej i pieczonym kurczakiem. Ulica
stoi. Godziny szczytu trwają tutaj większość dnia. Kierowca isuzu zręcznie daje
sobie radę w tym natłoku dwuśladów. Odbijamy w Ratchadamri. Jest to ucieczka z
korka w korek. Co jakiś czas wciąż szumi, przemykający ponad głowami, sky
train. Autobus warczy niezadowolonym z przegrzania silnikiem. Za oknem
pojawiają się śnieżno-białe resorty i luksusowe apartamentowce. Równo posadzone
i wypielęgnowane palmy cieszą oko. Każde źdźbło trawy wypełnia tutaj swoje
zadanie, a liść na chodniku z pewnością nie jest czyimś niedopatrzeniem. Widać
już zieleń Lumphini park. Uwagę przykuwają alejki zapełnione biegaczami. Staw
przecinają łabędzie, napędzane siłą nóg zakochanych par. Przed bramą wejściową
przygniata dumne spojrzenie króla Ramy VI.
Isuzu ucieka przed zmianą świateł i
płynnie wjeżdża w ulicę Silom. Chodniki są mocniej zatłoczone niż w Siam
Square. Po obu stronach, jezdni punkty usługowe, warsztaty, sklepiki i rodzinne biznesy koegzystują z centrami handlowymi. Roi się od zapełnionych jadłodajni i
streetfoodów. Mimo bliskości ambasady Birmy, która przyciąga tłumy, białe
twarze gdzieś poginęły i pojawiają się jedynie od czasu do czasu. Wjeżdżamy na
most. Z prawej strony rozciąga się fantastyczna panorama na północną część
miasta. Z lewej są doki, kontenerowce i żółto-rdzawe szyje dźwigów
załadunkowych. Po przekroczeniu rzeki wciąż czujemy się jak w gigantycznej
metropolii, tyle że wysokościowce zostały daleko na jej drugim brzegu. Dominuje
zwarta zabudowa o trzech lub czterech kondygnacjach. Kursują tutaj tramwaje wodne, przewożąc do domów powracających z pracy lub zabierając w odwrotną stronę tych, którzy
pragną spędzić wieczór w Siam Square, Chinatown albo na tętniącej nocnym życiem
Khao San.
Fajny opis! Następnym razem pojadę sobie tak bez celu, jak Wy.
OdpowiedzUsuńNastępnego dnia po Waszym odjeździe dotarłam autobusikiem tylko do Siam. Wlazłam do jakiejś galerii i rozpoznałam dwie-trzy marki, a ceny były jak u nas, więc szybko poleciałam na jedzenie - mniam, mniam ;) Nie dotarłam też na backpackerską ulicę. Jakoś nasze wyśmiewanie wytatuowanych mnie jeszcze bardziej zniechęciło, jeśli można się jeszcze bardziej zniechęcić ;)
niczego nie straciłaś, nie będąc na Khao San. Ściskamy z Melaki:)
OdpowiedzUsuń