Nie można osądzać miasta po
kilku dniach w nim spędzonych. Niemniej jednak zawsze można
podzielić się luźnymi spostrzeżeniami i pierwszymi wrażeniami z
pobytu w nim. W naszym przypadku stolica Filipin raczej nie zajmie
pierwszego miejsca na liście ulubionych stolic świata, gdyż, no
właśnie, te pierwsze impresje nie były najlepsze. Dlaczego?
O chaotycznym ruchu i
zorganizowaniu miejskiej przestrzeni słyszeliśmy już w przypadku
Dżakarty, Phnom Penh, Hanoi, Delhi, Mumbaju i innych azjatyckich
tygrysów. Za każdym razem jednak te wszystkie ostrzeżenia i
zastrzeżenia były na wyrost. Jedynym miastem, gdzie rzeczywiście
można było martwić się o bezkolizyjne przejście przez ulicę
była bangladeska Dhaka. Choć stolica Filipin jest dużo
nowocześniejsza i, na pierwszy rzut oka, bardziej „uporządkowana”,
to jednak stopniem chaosu dorównuje tylko Bangladeszowi. Nasz ponad
dwukilometrowy spacer z plecakami z najruchliwszego skrzyżowania do
domu naszego gospodarza z CS trwał dużo dłużej niż normalnie z
powodu jeepnejów, trycykli, motocykli, psów, straganów, parkingów,
warsztatów samochodowych i innych cudowności, które tarasowały
drogę. Przestrzeń dla pieszych nie istnieje. Jeśli wydawało się
Wam, że pieszy nie ma praw w Wietnamie, Kambodży czy Indiach,
jedźcie do Manili – zobaczycie, co to znaczy być „pieszym”,
którego ustawa nie przewiduje (dzielnica Makati zasługuje w tym
względzie na wyróżnienie, ale to w końcu centrum biznesu, więc
bez łaski).
2. „Please, leave your fire
arms outside”
O ruchu ulicznym w Azji napisano
już wiele, chaos drogowy nie jest więc chyba wielkim zaskoczeniem.
Dla nas głównym minusem było bezpieczeństwo. W ciągu paru dni
nie sposób wyrobić sobie własnej opinii na temat tak szeroki i
złożony jak bezpieczeństwo obywateli. W porównaniu jednak z
bajecznie bezpiecznymi metropoliami typu Bangkok, Dżakarta, Rangun i
inne wielkie miasta Azji (w porównaniu z Europą, USA i Ameryką
Południową), Manila wypada słabiutko. Wiemy to z rozmów z
Filipińczykami i z własnych, skromniutkich obserwacji.
Pierwsza rzecz, jak rzuca się w
oczy na manilskich ulicach to panowie ochroniarze przed bankami (ale
także przed sklepami, restauracjami, biurami). Choć ochroniarzy
widywaliśmy już wcześniej, to wydawać by się mogło, że, np. w
Dżakarcie, pełnili oni raczej rolę parkingowych. W każdym razie
ich broń była raczej symboliczna lub w ogóle jej nie było. W
Manili ci, skądinąd bardzo sympatyczni panowie, uzbrojeni są w
dubeltówki. Przy bankomatach niejednokrotnie stoi ich czwórka. Raz
byliśmy świadkami „uzupełniania bankomatowych zapasów” -
czterech groźnie wyglądających panów z karabinami gotowymi do
strzału w razie czego. Widok absolutnie niespotykany nigdzie
wcześniej w Azji. Z bankami wiąże się także widok opancerzonych
samochodów, przypominających nowoczesne czołgi – rzecz również
niespotkana wcześniej. Spotykaliśmy je każdego dnia tak w
miastach, jak i na prowincji. Pominę rutynową kontrolę zawartości
torebki przy wejściu do galerii handlowej, metra, lotniska, budynku
mieszkalnego, banku – tę widywaliśmy już wcześniej. Tu jednak
była ona częstsza i bardziej dokładna oraz, z powodu braku
narzędzi, bardziej uciążliwa, gdyż, np. w metrze, trzeba było
zwyczajnie pokazywać zawartość plecaka.
Z kontrolą mienia wiąże się
również zakaz wnoszenia broni palnej. Napisy „Please deposit your
fire arms at the reception desk” widnieją na drzwiach restauracji,
klubów, eleganckich restauracji i w pokojach hotelowych. Krzepiące.
3. Gwizdki, karty magnetyczne i
inne „gadżety
Przez dwa pierwszy dni
zatrzymaliśmy się w dzielnicy Malate, niedaleko portu. Mieszkający
tam Filipińczyk powiedział nam, że dzielnica jest „taka sobie”
i że kiedyś cieszyła się wyjątkową złą sławą. Dziś jest
nieco lepiej, ale i tak często w nocy słychać odgłosy
strzelaniny! (tak nam powiedziano). Wobec tego, mieliśmy absolutnie
nie wychodzić na zewnątrz po dobranocce. Nie kusiliśmy losu, ale
aż trudno było w to uwierzyć. W Malate mieszkaliśmy naprzeciwko
uniwersytetu De la Salle, niedaleko Akademii Sztuk Pięknych,
kampusu, dormitoriów i innych studenckich udogodnień. Normalnie w
takich dzielnicach panuje przyjemny rozgardiasz i luzacka atmosfera.
Tu byłoby prawie tak samo. Prawie, bo radosną atmosferę, jak dla
mnie, psuł widok gwizdków na szyjach studentek. Poza tym, prawie
wszyscy studenci nosili identyfikatory(legitymacje) na szyjach.
Dlaczego? Gwizdki, rzecz jasna, służą do wzywania pomocy (trochę
słabo, że jakieś 30% młodych dziewczyn je nosi), a identyfikatory
na smyczy są po to, aby nie musieć wyciągać całego portfela lub
torby, gdyż wiąże się to ze zbyt wielkim ryzykiem. Po całej
reszcie Azji, jest to pewne novum.
4. Galerie handlowe, galerie
handlowe…
Oprócz „Intra Muros”, czyli
Starego Miasta, pamiątce po Hiszpanach, w Manili nie ma wiele rzeczy
do oglądania w tradycyjnym rozumieniu zwiedzania. Z pewnością
można by coś znaleźć, trzeba jednak brać pod uwagę
wielogodzinne korki. Myślałam, że moje prawie dwugodzinne dojazdy
do pracy w Dżakarcie były przejawem heroizmu, ale jednak nie:
prawdziwy heroizm jest tu – w Manili. Dojazd z Makati (dzielnicy
biznesowej) do Malate (odległość 1,5-3km) potrafi zająć… 5
godzin! To przecież można iść – powie ktoś. Tak, można. My
poszliśmy. Raz czy dwa, można. Ale codzienne pokonywanie
manilskiej przestrzeni jest zdecydowanie nazbyt męczące. Brak
chodnika, wszechobecne trycykle i jeepneje, kałuże, otwarte
studzienki, inne dziury, przejścia przez tory, warczące psy i
zatarasowane podwórka nie stanowią idealnego tła na przechadzkę.
Ponadto, oprócz wspomnianego Starego Miasta, w Manili można
obejrzeć głównie galerie handlowe lub brać udział w bogatym
życiu nocnym, przy czym na to drugie należy przygotować
odpowiednio wysokie środki finansowe. Z „turystycznego” punktu
widzenia stolica Filipin nie oferuje zatem wiele.
5. Koszmar w metrze
Przed Moskwą, Pekinem, Bombajem,
Dżakartą, a nawet Bangkokiem, słyszeliśmy ostrzeżenia w
związku z korzystaniem z metra. Z różnych powodów – tłok,
kieszonkowcy, długie, niemonitorowane korytarze, smród, brud,
przestarzała infrastruktura, wreszcie problematyczna bliskość
kobiet i mężczyzn w zatłoczonym wagoniku (wagon tylko dla kobiet
znajduje się w każdym składzie, ale jest tylko jeden). Wszystkie
te uwagi, mówione z troską, były jednak na wyrost. Za to Manila
przerosła nasze najśmielsze oczekiwania, w negatywnym sensie.
Metrem w Manili jechaliśmy raz. Pierwszy i ostatni. Na stacji
byliśmy około 17.30 w sobotę. Nasz cel znajdował się 5 stacji
dalej. Bagatelka prawda? Powiem tylko, że na miejscu byliśmy przed…
21.00!
Tłok na peronie był tak
ogromny, a przestrzeń tak wąska, że większość potencjalnych
pasażerów musiała tłoczyć się na wąskich, stromych schodach.
Pociąg wjeżdżał tak zapchany, że do każdego wagonu wchodziły
max. 2 osoby. Choć były to godziny szczytu metro jeździło raz na
10 minut i z przyczyn niewiadomych, na naszej stacji stało niemal 10
minut. W środku nie ma klimatyzacji. Ani w pociągu, ani na peronie.
Jasne było, że z naszymi wielkimi plecakami nie zdołamy się
wcisnąć do metra w ciągu najbliższych 90 minut. Wobec tego
wpadłam na „genialny” pomysł pojechania na stację początkową
(przeciwną do naszego rzeczywistego kierunku), w stronę której nie
czekał prawie nikt. Pociąg był wprawdzie równie zapchany, ale
jakoś się wcisnęliśmy. Niestety, 3 stacje dalej, okazało się,
że, z powodu niewyobrażalnego tłumu, ruch na całej stacji jest
tak skanalizowany, że musimy wejść na górę, przejść przez
bramki wyjściowe, przez kontrolę bezpieczeństwa, bramki wejściowe
i jeszcze kasy biletowe (na bilet dobowy, tygodniowy lub miesięczny
jeszcze nikt nie wpadł – są tylko jednorazowe). Cała „ścieżka
zdrowia” zajęła prawie godzinę, a my wciąż byliśmy na tej
samej stacji. Gdy wreszcie dopchaliśmy się do naszego metra (pominę
szczegóły urągającemu godności procesowi zajmowania w pośpiechu
miejsc), odcinek 7 stacji jechaliśmy ponad godzinę! Oczywiście,
desperacja w zajmowaniu miejsc nie wynika z tego, „że hołota”,
tylko, zwyczajnie, jeśli nie pobiegniesz nie wsiądziesz...nigdy. Od
samego początku ścisk j był nieziemski, klimy brak, a na każdej
stacji staliśmy sobie 10-15 minut, a co. Wysiedliśmy zlani potem, z
pomiętymi i podeptanymi plecakami. A teraz wyobraź sobie, że
jeździsz tak rano i wieczorem od poniedziałku do piątku…
No niestety, Manila nie dała nam
szansy tym razem. Może kiedyś. Niemniej jednak widok jaki mieliśmy z jednego dachu był niczego sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz