Piątek,
16 października. Droga z KL do Penangu wydawała się błahostką.
300 kilometrów w Malezji spokojnie można przejechać w trzy
godziny. Byliśmy tak pewni samych siebie i uprzejmości
Malezyjczyków, że nie fatygowaliśmy się nawet z przejazdem na
wylotówkę. Bartek, podczas swojej codziennej w Malezji porcji
biegania „wyczaił” stację benzynową 300 metrów od naszej
miejscówki i tam też udaliśmy się w piątek. Chciałoby się
napisać, że było to „o świcie”, tak jak zawsze staramy się z
autostopem, ale nieoczekiwana robota do skończenia + trudności z
pobudką o poranku, sprawiły, że na stację Petronas dotarliśmy
dopiero przed 9.00.
Nie
zdążyliśmy nawet postawić plecaków, gdy zatrzymał się pewien
Hindus. Na początku chciał kasę, ale wytłumaczyliśmy mu, mniej
więcej, jak działa autostop w naszym rozumieniu i podziękowaliśmy
za zatrzymanie, żegnając się i życząc miłego dnia. Facet jednak
pomyślał kilka sekund i uznał, że w końcu i tak jedzie dalej,
więc nas zabierze. Wywiózł nas, wydawać by się mogło, w świetne
miejsce, bo na główną drogę North-South (E1), czyli naszą
docelową autostradę. Trzeba jednak dodać, że mieliśmy do
pokonania dwie drobniutkie przeszkody:
1.
Cały czas znajdowaliśmy się na południu KL, a sieć krzyżujących
się dróg i estakad do pokonania nigdy nie wróży nic dobrego dla
autostopowicza:)
2.
O tym, że jesteśmy na autostradzie Północ-Południe, informował
nas również znak na drodze. Johor Bahru 330 km. Byliśmy więc na
„naszej” drodze, tyle że w kierunku południowym.
W
związku z powyższym musieliśmy jakoś przeciąć jakieś 20 pasów
autostrady. Znajdowaliśmy się jednak na wysokości bramek, więc
mogliśmy to zrobić bez ryzyka utraty życia lub zdrowia, a panie
mundurowe na bramkach same wskazały nam najlepszą trasę między
budkami i szlabanami.
No
więc stanęliśmy po drugiej stronie i tak utknęliśmy na
jakieś...2,5 godziny. Oczywiście w tym czasie mnóstwo samochodów
zatrzymywało się, oferując podwózkę praktycznie w dowolne
miejsce w KL, ale w centrum. Nie było to zresztą wielkim
zaskoczeniem – byliśmy, jak już pisałam, ciągle nieco przed
sercem tej metropolii. Uratować mógł nas tylko ktoś, kto
rzeczywiście wyjeżdżałby z miasta. W końcu, po dwóch godzinach,
kiedy wypiliśmy całą wodę, herbatę chryzantemową i wyskubaliśmy
ostatnie orzeszki ziemne, zatrzymał się uśmiechnięty Malezyjczyk,
który zawiózł nas na tzw. rest area, pierwszą na
autostradzie! Wyjechaliśmy więc definitywnie z miasta i byliśmy w
doskonałym miejscu. Z tego wszystkiego zrobiła się pora lunchowa,
z czego skwapliwie skorzystaliśmy, fundując sobie obiadek w jednej
z licznych jadłodajni.
Stanęliśmy
na wyjeździe z parkingu. Staliśmy tak kilkanaście minut. W którymś
momencie przejechało czarne Volvo S40 z podrasowanym silnikiem. Za
kółkiem Hindus z petem w ustach i łokciem na zewnątrz. – Do
tego, to bym nie wsiadła, nawet gdyby się zatrzymał – Dorota nie
kryła obrzydzenia, spoglądając na ten jakże znajomy z polskich
dróg obrazek. Po kilku minutach to samo Volvo stało tuż przy nas,
a my pakowaliśmy manatki do środka. Jak się okazało Hindus
również sobie nas upatrzył, ale najpierw musiał zatankować. Już
podczas zmiany biegu na „dwójkę” dotarło do nas, że mamy do
czynienia z bardzo fajną osobą, a nasza ocena „na pierwszy rzut
oka” zawiodła na całej linii. Nasz Hindus był miłośnikiem
wędkowania i typem faceta w stylu „do rany przyłóż”. Dowiózł
nas jakieś 20-30 kilometrów. Jak się okazało, była to kluczowa
podwózka. Dlaczego?
Otóż,
jak staliśmy na wyjeździe ze stacji, naszą uwagę zwrócił
oldskulowy, wielki merc z biało-błękitnymi płomieniami na masce.
Samochód niczym z jakiegoś amerykańskiego filmu. Kierowca minął
nas, machając, ale nie zatrzymał się. Traf jednak chciał, że tę
samą ciężarówkę spotkaliśmy właśnie te kilkadziesiąt
kilometrów dalej. Facet znów nas zobaczył, zaczął się śmiać i
zaprosił do szoferki. Razem przejechaliśmy ponad 200 kilometrów,
po drodze robiąc kilka przystanków: na owoce, toaletę, tankowanie
benzyny ściąganej na lewo i na widoczki. Dowiedzieliśmy się, że
cacuszko na kółkach ma dokładnie… 51 lat!!! Choć w środku
najsprawniej działającym mechanizmem, poza skrzynią biegów, był
mały, przymocowany do tapicerki wiatrak, auto było nieźle
utrzymane. Błękitno-srebrzysty wzór był dziełem samego
właściciela samochodu, który zadbał także o estetyczny wygląd w
środku, stąd wnętrze również witało kolorem nieba, idealnie
komponując się z nalepką jednego z hinduistycznych bóstw na
samiutkim środku przedniej szyby. Co tu dużo mówić jechało się
świetnie, wygodnie, ale też nieśpiesznie.
Za
to, gdy wylądowaliśmy na kolejnej stacji benzynowej mieliśmy już
niecałe 80 km do celu. Do tego po niespełna 2 minutach z piskiem
opon zatrzymał się poczciwy, czerwony Proton z uroczą rodziną
Hindusów. Widać tego dnia mieliśmy szczęście akurat do nich. Za
to też lubimy autostop w Malezji – w ciągu kilku godzin jesteś w
Chinach, Indiach i samej Malezji, choć zazwyczaj, gdy się pytamy,
gdzie się kto urodził, to 99% pochodzi stąd i to najczęściej ich
dziadkowie wyemigrowali. Czasem są to na tyle stare dzieje, że
ludzie nie są w stanie dokładnie wskazać regionu pochodzenia
swoich przodków. W każdym razie ta mieszanka narodowościowa,
językowa i kulturowa daje więcej tematów do konwersacji.
Wracając
do poczciwego, czerwonego Protona, mega pozytywna rodzinka dowiozła
nas do bramek przed Butterworth, skąd po parunastu minutach udało
nam się złapać autobus do centrum Butterworth. A tam mieliśmy już
upatrzone „jedzeniownie”, więc nie pozostawało nic jak
delektować się mrożoną herbatą i kolacją, czekając na naszego
przyjaciela. A ten miał nas zgarnąć w ciągu godziny.
W
sumie, jakby nie liczyć, 13 godzin w drodze. Długo. Ale dla tych
wszystkich historyjek, 50-letniego merca i wędkarza z petem, warto
było poświęcić każdą minutkę ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz