Dla tych, którzy chcą , lecz
nie mają pomysłu na to, jak odpowiednio wspomóc Kambodżę lub inne kraje Azji
Południowo-Wschodniej, alternatywą może być oddanie krwi.
W Phnom Penh jest
przynajmniej kilka takich punktów – najczęściej szpitale, których standard nie
odbiega od naszego krajowego.
Należy pamiętać o zabraniu
ze sobą paszportu, który będzie niezbędny przy wypełnianiu formularza dla
dawców krwi.
Po kilku chwilach
papierkowych formalności na recepcji, trafiamy do gabinetu lekarza, który
potwierdza jeszcze raz zgodność wypełnionych przez nas danych. Następnie
trafiamy do sali, gdzie będziemy oddawać krew. Zanim jednak wprowadzą nam
strzykawkę do żyły, pielęgniarka musi jeszcze określić grupę naszej krwi na
podstawie uprzednio pobranej z palca próbki.
W sali panuje spory ruch.
Kilka osób znajduje się już na trzech leżankach. Na krzesłach, przed leżankami,
zajmują miejsca osoby, które dopiero oddadzą krew, a tym czasem oglądają
miejscowy sitkom dla zabicia czasu. Drzwi do sali co chwila otwierają się i
pomieszczenie wypełniają kolejni zainteresowani podzieleniem się połówką litra
siebie. A jest ich naprawdę sporo. Nie ma wśród nich obcokrajowców.
Zapytany o to, poznany w
pokoju wypoczynkowym, Kambodżanin z Sikhanouk Ville, który oddaje krew
cyklicznie raz w miesiącu, po krótkim namyśle, stwierdził, że nie widział
turystów zgłaszających się do szpitala w celu oddania krwi. Sam przyjeżdża
tutaj od kilku lat, od kiedy zachorował jego brat i sam potrzebuje pomocy w
postaci transfuzji krwi. Zainteresowany naszym pytaniem i rzeczywistą
frekwencją obcokrajowców, mężczyzna podpytał o to samo stojącą w drzwiach
pielęgniarkę. Podobno średnio dwóch białych dziennie oddaje krew w tym
szpitalu.
Na sali przeważa nowy sprzęt
produkcji francuskiej. Wszystkie naczynia i akcesoria są przechowywane w
szczelnie zamkniętych opakowaniach. Wszystko jest jednorazowego użytku. Do
dyspozycji mamy wygodną i powleczoną skórą leżankę. Pomieszczenie jest
klimatyzowane. Panuje bardzo przyjemny chłód. Z przeciwległej ściany rozmawia
do nas telewizor z angielskimi napisami. Po około kwadransie jesteśmy już na
korytarzu, w drodze do pokoju wypoczynkowego, gdzie oczekuje nas napój w
puszce, ciastka i talerzyk bananów. Chwilę później pojawia się również
pielęgniarka z siatką z prezentami (miejscowi takiej siatki nie otrzymują) i
gorącymi podziękowaniami.
Reasumując, formalności
papierkowe zajmują około 20 minut, z czego dwie trzecie czasu to czekanie, aż
pojawi się ktoś z recepcji. Kolejne 30 minut to ścieżka od gabinetu lekarza do
pokoju wypoczynkowego. Po trzech kwadransach i pomniejszeni o pół litra krwi,
stoimy przy bramie wjazdowej do szpitala z siatą w dłoni i poczuciem zrobienia
czegoś pożytecznego. Krew ma ostatecznie większą szansę trafić w dobre ręce i zostać
odpowiednio wykorzystaną. A, niestety, nie można tego powiedzieć o rzuconym
komuś na chodnik dolarze albo zakupie puszki Coli, o którą, na każdym kroku,
proszą nas małe dzieci na ulicach Phnom Penh.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz