Prawie każdy je ma, ale nie każdy się do nich przyznaje.
Talizmany, amulety, słoniki, maskotki na szczęście.
Przydają
się i zyskują na wartości zwłaszcza w podróży, kiedy jesteśmy daleko od DOMU,
bliskich i naszej bezpiecznej swojskości. My, choć nigdy o talizmanach „na szczęście”
nie myśleliśmy, ostatnio zdaliśmy sobie sprawę, że mamy ich całkiem sporo –
wszystkie zostały nam podarowane przez bliskich, przyjaciół lub osoby poznane
gdzieś na naszej drodze.
Dla mnie najważniejsze są przede wszystkim drobiazgi, które
miałam jeszcze zanim wyruszyliśmy: obrączka, pierścionek i wisiorek od Mamy
(ten ostatni podarowany specjalnie na podróż). Może nie są to talizmany w
dosłownym tego słowa znaczeniu, ale dla mnie mają wartość ogromną. Nigdy ich
nie zdejmuję i chcę zawsze czuć, że je mam na sobie. Inna rzecz, która została
mi wciśnięta na rękę tuż przed odjazdem pekaesu do Sankt Petersburga była
bransoletka od przyjaciółki, którą też zawsze mam przy (na) sobie.
Od momentu wyjazdu uważamy się za szczęściarzy, jeśli chodzi
o różne zbiegi okoliczności i napotkanych ludzi. Od nich też, nie raz i nie dwa,
dostawaliśmy różne drobiazgi z
życzeniami powodzenia w dalszej podróży. Sądzę, że wielu z nich nawet
nie zdaje sobie sprawy, że te ich podarunki przechowujemy niczym relikwie.
Pod względem różnorakich prezentów, Rosja chyba najbardziej
nas rozpieszczała – do tego stopnia, że po niespełna trzech tygodniach,
musieliśmy wysłać paczkę do Polski! Jednym z miejsc, które wspominamy najmilej
jest niepozorny Pietrozavodsk, czyli stolica Karelii. Tam, na jednej z imprez
dostaliśmy dwa malutkie słoniki od Katii, koleżanki naszej kochanej Nastii z
CS. Od tej ostatniej dostaliśmy książeczkę autorstwa Antona Krotova pt. (w
wolnym tłumaczeniu) „Akademia swobodnego podróżowania”. Po przeczytaniu jej od
deski do deski w kolei transsyberyjskiej, przekazaliśmy ją dalej, Annie –
kolejnemu aniołowi z CS. Uznaliśmy, że zarówno jej jak i jej dziewięcioletniemu
synowi, Wołodii, to „ABC podróżowania” przyda się tak samo jak nam. Trzeba jednak
zaznaczyć, że upominki przekazujemy ostrożnie, tzn. nigdy ich nie zostawiamy
byle jak, byle komu i byle gdzie.
W Laosie, od poznanych tam zakręconych rowerzystów, Kasi i
Piotra, dostaliśmy na szczęście kilka banknotów wietnamskich i kambodżańskich.
Nie wydaliśmy!
Nawiasem mówiąc, z wietnamską walutą, wiąże się jeszcze
jedno fajne wspomnienie. Po przyjeździe z Laosu do Thang Hoa w Wietnamie,
wylądowaliśmy późnym wieczorem na wylotówce z miasta, zmuszeni do łapania
stopa, bo, wbrew temu co mówił nasz przewodnik, nie było już tego dnia ani
autobusów, ani pociągów do Hanoi. Bez zbytniego przekonania, Bartek zaczął
machać do przejeżdżających ciężarówek i nie minęło 10 minut, kiedy zatrzymał
się facet, przewożący tony dragon fruitów:) Tym razem z nim dojechaliśmy do samej
stolicy. Traf chciał, że do Wietnamu wjechaliśmy dokładnie w Święto Niepodległości
i wszędzie było mnóstwo flag i plakatów z Ho Chi Minhem. Na tę okazję nasz
kierowca podarował nam banknot 10 000 wietnamskich dongów (ok. 1,5 PLN), z
którego spoglądał na nas ojcowskim wzrokiem Wielki Wódz. Uznaliśmy, że to dobry
talizman na przejechanie Wietnamu z północy na południe, z Hanoi do Ho Chi Minh
właśnie, autostopem. Trzeba przyznać, że była moc!
Podobna nieco historia miała miejsce zaraz po przekroczeniu
granicy kambodżańsko-tajskiej. Mianowicie, zaraz za punktem kontroli, zatrzymał
się sympatyczny Taj (także kierowca ciężarówki). Nie tylko podwiózł nas 100 km
w stronę Bangkoku, ale jeszcze kupił nam bilety na autobus do samej stolicy, bo
sam zjeżdżał z głównej trasy. O tej historii już zresztą pisaliśmy. W każdym
razie, kupione przez niego bilety skrzętnie przechowujemy w portfelu. Może też
dzięki nim od Bangkoku do Malezji przejechaliśmy ponad 1000 km autostopem ze
wspaniałymi ludźmi?
Historia lubi się powtarzać, bo zaraz po wjeździe do
kolejnego kraju, Malezji, mieliśmy podobny przypadek. Pierwsze zatrzymane auto
za granicą (tym razem osobówka z czteroosobową rodziną) pozwoliło nam pojechać
50 km dalej. Siedzieliśmy na tylnym siedzeniu, obok sześcioletniego chłopca,
który własnoręcznie plótł bransoletki. To była tzw. krótka piłka: „Hi, this
bracelet is for you” – powiedział młody i po prostu włożył mi ją na rękę, jak
tylko wsiedliśmy.
Dla porządku, musimy jeszcze wspomnieć o naszej ulubionej
maskotce, czyli szczurze z IKEA, który jednakże odłączył się od wycieczki
gdzieś w mongolskich górach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz