Od samego początku naszej
podróży, czyli od momentu wylądowania w Sankt-Petersburgu po dwóch dobach w
autokarach, ciągle kombinujemy, aby jeździć, zwiedzać i spać w taki sposób,
aby, z jednej strony, zmieścić się w zaplanowanym budżecie, ale również jak najwięcej
skorzystać z wyjazdu. Najlepiej oszczędza się na przejazdach, dzięki
autostopowi, ale też na noclegach i jedzeniu, w ramach rozsądku oczywiście.
W Wietnamie jeszcze
dodatkowo udało nam się wydać mniej niż zakładaliśmy, dzięki niekorzystaniu z
wycieczek zorganizowanych przez hostele. I nie chodzi mi tylko o wycieczki
zorganizowane w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, ale mam tu również na myśli
najzwyklejsze przejazdy od punktu A do punktu B.
Kto był, ten wie –
podróżowanie po Wietnamie jest łatwe, może nawet zbyt łatwe. W porównaniu
choćby z niedalekimi Chinami jest to prawdziwy podróżniczy raj. Wszystko jest
bez porównania prostsze i wszystko możemy załatwić nie wychodząc z hotelu. Ale,
nic za darmo.
Pomijając dojazd autobusem i
łódką na wyspę Cat Ba i z powrotem oraz krótki bus do Dalat i z Dalat do Mui
Ne, cały czas jeździliśmy autostopem. Dzięki temu, oprócz kilku dolarów,
oszczędziliśmy sobie również dylematów typu „w którym z trzydziestu biur
podróży najlepiej kupić bilet do interesującej nas destynacji?”
Autostopem przejechaliśmy
główną i w zasadzie jedyną całoroczną, drogą AH1 z Hanoi do Sajgonu. Takie było
nasze założenie i, ku naszemu szczęściu, zostało ono zrealizowane. Z Sajgonu aż
do Phnom Penh, odwiedzając jeszcze Deltę Mekongu, przesiedliśmy się do
autobusów, tym samym, po raz pierwszy w tym kraju, trzeba było zacząć się
orientować gdzie, u kogo można kupić najtańsze bilety.
Z HCMC chcieliśmy dojechać
do Can Tho, czyli serca Delty Mekongu. W tym celu zrobiliśmy mały rekonesans po
kilku biurach na ulicy Bui Vien, czyli tzw. dzielnicy backpackerskiej. Jak
wszędzie, jest to swego rodzaju getto, spoza którego, jak się człowiek uprze,
nie musi wychodzić. Okazało się, że kupno zwykłego biletu na przejazd
Sajgon-Can Tho, jest trudniejsze, niż się spodziewaliśmy. Wszystkie agencje
próbowały nam opchnąć od razu całą wycieczkę na 1, 2 3, 5 dni – wedle uznania.
W końcu gdzieś usłyszeliśmy, że „goły” bilet do Can Tho kosztuje 8$.
Ktoś powie, że niewiele. No
tak, ale razy dwa to już 16$. To wcale nie tak mało, zważywszy, że za 1$ jemy
średnio jeden obiad. Prawda jest taka, że każdy dolar zaczyna się liczyć,
ponieważ tu, w Azji, ma on realną, wymierną wartość.
Wycieczka zorganizowana nas
nie skusiła, więc zrobiliśmy mały research. W końcu, od czego przewodnik? I to
jeszcze, LP, czyli, podobno, najlepszy? A tam, w rubryce transport czytamy: „
Autobusy do Can Tho odjeżdżają z dworca Mien Thay, ale, ponieważ jest on daleko
(10 km od centrum), polecamy skorzystać z oferty hosteli”. A to ciekawe. Jasne,
że łatwiej i wygodniej jechać prosto z hostelu i nie tułać się po dworcach, ale
nie potrzebuję przewodnika, żeby to wiedzieć!
Zrezygnowani, zajrzeliśmy do
Internetu i po trzech minutach wiedzieliśmy co robić. Co prawda informacje, że
na dworzec Mien Thay w HCMC dojeżdża autobus nr 2 były już nieaktualne, ale za
to na dworcu w centrum powiedziano nam, że mamy wsiąść w autobus nr 102. W
końcu dojechaliśmy na Mien Thay 39-tką :) Ale, najważniejsze, że dojechaliśmy
bez żadnych problemów. Stamtąd autobus do Delty Mekongu kosztował już tylko
3,5$/os., czyli 7$ w sumie. Zamiast 16$.
A oto inny przykład
bezużyteczności informacji w przewodniku:
Absolutny „must” dla
turystów w HCMC stanowią tunele Cu Chi, gdzie Wietnamczycy ukrywali się w
czasie wojny z Amerykanami. W przewodniku czytamy: „Do miasta Cu Chi jeżdżą
autobusy z dworca An Suong, ale wycieczki zorganizowane są dużo wygodniejsze i
dlatego je polecamy”. Grr…kolejna informacja, której mogłoby nie być Nawiasem
mówiąc, LP reklamuje się jako przewodnik dla tzw. „independent travellers”. Co
z tego, jeśli jego autorzy proponują mi wycieczkę zorganizowaną przez
guesthouse. Dodajmy jeszcze, że LP zakłada, że wszyscy przyjezdni będą mieszkać
w tychże hostelach w backpacker’s
district. A co jeśli, tak jak my, ktoś zatrzymuje się u kogoś, kto mieszka
trochę dalej od centrum, na osiedlu, gdzie turystów brak? Otóż, taki przypadków
nikt nie przewiduje – ani hostel, ani przewodnik, ani tour operator. Ale, dla
nich wszystkich ciągle jesteśmy independent
travellers, choć mieszkamy w tych samych hostelach, pijemy kawę ze
Starbucks’a ( w cenie jakichś trzech wietnamskich obiadów), a wieczorem
chodzimy na burgera.
Wracając do kwestii tuneli
Cu Chi, znów, posiłkując się internetem, w ciągu paru chwil dowiedzieliśmy się
jak tam dojechać na własną rękę. Co prawda było to trochę jak w jednej w moich
ulubionych polskich komedii, gdzie, w jednej ze scen, jeden robotnik opowiada
drugiemu, jakie ma dobre połączenie:
– Ja to, proszę pana, mam bardzo
dobre połączenie. Wstaję rano za piętnaście trzecia. Latem to już widno. Za
piętnaście trzecia jestem ogolony, bo golę się wieczorem. Śniadanie jadam na
kolację. Tylko wstaję i wychodzę.
– No, ubierasz się pan.
– W płaszcz – jak pada. Opłaca mi
się rozbierać po śniadaniu?
– Fakt!
– Do PKS mam pięć kilometry. O
czwartej za piętnaście jest PKS.
– I zdążasz pan?
– Nie, ale i tak mam dobrze, bo jest
przepełniony i nie zatrzymuje się…
…itd.
My podobnie:
najpierw autobus nr 43, potem przesiadka w 88 i na dworcu głównym kolejna w
trzynastkę. A później to już z górki: półtorej godziny jazdy do Cu Chi i
jeszcze tylko 40 minut lokalnym autobusem 79. I już.
Ktoś mógłby
zapytać (i słusznie) czy warto się tak męczyć dla zaoszczędzenia dosłownie paru
groszy, skoro wycieczki hostelowe są śmiesznie tanie, tzn. 5$/os? No tak, ale
my na dwie osoby wydaliśmy 2,5$ za wszystko, czyli pojechaliśmy 4x taniej.
Jak to
powiedział Anton Krotov, rosyjskich podróżnik, którego mieliśmy okazję poznać
osobiście w maju w Karelii, im więcej masz czasu, tym mniej wydajesz. Trzeba
więc się zastanowić, czego ma się w nadmiarze – czasu czy pieniędzy – i tracić
to, czego ma się więcej.
Podsumowując,
chcę podkreślić, że nie mam absolutnie nic przeciwko wycieczkom zorganizowanym.
Mało tego, jeśli ktoś ma 2-3 tygodnie na cały Wietnam, to sądzę, że takie
wyprawy są prawdziwym błogosławieństwem (w myśl słów powyżej cytowanego): oszczędzamy czas, nerwy i nasze nogi, nie
spocimy się zanadto, nie nadźwigamy, dogadamy się po ludzku z obsługą biura, a
nie za pomocą rysunków i gestów, będziemy odebrani prosto z hostelu i
dojedziemy na miejsce klimatyzowanym autobusem. Sęk w tym, że do załatwienia
tego wszystkiego żaden przewodnik nie jest nam potrzebny.
Dlatego
dziwi mnie i irytuje fakt, że niektórzy autorzy przewodników zapominają o tych,
którzy naprawdę liczą się z każdym dolarem, ponieważ podróżują nie 2 tygodnie,
a 2 lata! Tych też jest całkiem sporo. Za to informacji gdzie zjeść włoską
pizzę w Hanoi czy wypić irlandzkie piwo w Sajgonie, przewodnik dostarczy nam aż
w nadmiarze.
Śmieszne, bo na Onecie dzisiaj był artykuł o Marianie Łączu, który grał tego chłoporobotnika, którego cytujecie, więc po raz drugi czytam ten sam tekst. Niedługo będę go znać na pamięć ;)))
OdpowiedzUsuńPodpisuję się rękami i nogami:) i gratuluję przejechania Wietnamu autostopem. Nam zabrakło cierpliwości, a może bardziej czasu na łapanie, choć jakiś fragment też przejechaliśmy:) Pozdrawiamy
OdpowiedzUsuń