Dzień rozpoczął się fantastycznie. Kilka stopów plus pomocna
dłoń i życzliwość ze strony wielu osób. Przy ostatnim stopie lekko się nie
zrozumieliśmy, bo ja rozmawiałem o mieście granicznym Johor, a kierowca o regionie
Johor. W każdym razie zrozumieliśmy się w kwestii dworca autobusowego. Finalnie
znaleźliśmy się na dworcu w jakiejś mieścinie około 130 kilometrów od granicy z
Singapurem, ale, szczęśliwie dla nas, kierowca miał tam swoje znajomości.
Przyjaciółka zorganizowała nam przejazd wygodnym autobusem z 50% procentową zniżką,
płatną po wjeździe do Singapuru bezpośrednio u kierowcy.
Na granicy bajka. Wszystko pięknie zorganizowane i
przejrzyste. Naszym jedynym zadaniem było znalezienie autobusu po odprawie po
stronie malajskiej a następnie powtórzenie tej czynności przy przekroczeniu
bramek po stronie singapurskiej.
Przejście graniczne po stronie malajskiej było kwestią 3
minut. Na przystanku, po stronie singapurskiej, przywitał nas wielki billboard,
informujący o zakazie posiadania w Singapurze gazu pieprzowego. W tym momencie
żeńska część wyprawy przypomniała sobie, że posiadamy takie dwa rozpylacze
(dobrze, że mamy skład mieszany!). Mogły się jeszcze przydać, więc
postanowiliśmy je zarejestrować. I zaczęło się.
Po wbiciu pieczątki wjazdowej, zostaliśmy skierowani do
strefy czerwonej, gdzie poinformowaliśmy służby o posiadanych dwóch pojemnikach
z gazem pieprzowym. Nie pamiętaliśmy, gdzie schowaliśmy drugi z rozpylaczy,
więc celnik doszedł do wniosku, że najlepszym sposobem na zlokalizowanie
przedmiotu będzie skaner. Przeskanowaliśmy zatem bagaże, ale okazało się, że
skaner nic nie wykazał. Nie było rady. Należało przeszperać torby. Szczęśliwie
zajęło to jedynie kilka minut.
Zostaliśmy poproszeni do pokoju naprzeciwko. Gaz pieprzowy
został odeskortowany osobiście przez jednego ze strażników. W pokoju czekała
nas żmudna procedura tworzenia protokołu i weryfikowania jeszcze raz naszych
paszportów. Kątem oka zauważyliśmy, że kierowca naszego autobusu gorączkowo
gania po korytarzu. Chyba nas szukał (cały czas nie opłaciliśmy naszego
przejazdu). Celnik od protokołów gdzieś zadzwonił i po kilku minutach zjawiły
się dwie celniczki. Miały być naszą eskortą do kolejnego biura. Pochód przez
korytarze otwierała pani celniczka, trzymając w kuwecie nasze pojemniki z
gazem. My znajdowaliśmy się w środku. Tyły ubezpieczała celniczka z naszymi
dokumentami i świeżo upieczonymi protokołami.
Wylądowaliśmy w siedzibie pogranicznego komisariatu. Po
dłuższej chwili zostałem, jako starszy grupy, poproszony do zajęcia krzesła
przy biurku strażnika. Pierwszy raz w Singapurze? Jak długo? Wracacie prosto do
kraju? Po tych i kilkunastu dodatkowych pytaniach, które można było wydobyć
spoglądając na paszport, pan strażnik zaczął coś drukować. Otrzymałem trzy
egzemplarze do podpisania. - Czyli teraz możemy legalnie poruszać się z tymi
rozpylaczami? - Na terenie Singapuru obowiązuje zakaz posiadania gazów
rozpylających. Państwa gaz zostanie poddany utylizacji. – No to pięknie,
pomyślałem, to my tu godzinę tracimy, a można było ten cały gaz do kosza przed
budynkiem wyrzucić. – Proszę podpisać tutaj, tutaj i tutaj. To wszystko. Do
widzenia. Zabraliśmy paszporty i do autobusu.
Tak, do autobusu... Tyle, że tego nie było na przystanku dla
autobusów. Zaczęły się poszukiwania, w efekcie których i nie zdając sobie
sprawy jak, weszliśmy w strefę niczyją. Poinformował nas o tym życzliwy policjant,
zagradzając nam drogę. Jako, że zmierzaliśmy do Singapuru i nieopatrznie z
niego wyszliśmy, należało skierować się na posterunek graniczny, który
przydzieli nam eskortę z ziemi niczyjej z powrotem do państwa, które jest celem
naszej podróży. Na posterunku odebrano nam paszporty do weryfikacji. Po kilku
minutach przekazano je strażnikowi oddelegowanemu do eskortowania naszej
dwójki. Przeszliśmy razem dziesięć metrów, po czym eskortujący strażnik
otworzył przed nami szklane drzwi, wręczył paszporty i wskazał na skanery, do
których powinniśmy się udać. Po drugim tego dnia skanowaniu bagażu znaleźliśmy
się wreszcie na platformie z autobusami. Teraz należało jedynie znaleźć inny
autobus, który dowiózłby nas do centrum Singapuru.
Koszty bycia (nazbyt) uczciwym:
1.ponad godzina zamiast kwadrans na przekroczenie granicy
2.autobus odjechał bez nas
3.w autobusie została chusta Doroty
4.gaz pieprzowy poszedł się utylizować
Ładnie, ładnie.... Nie zazdroszczę
OdpowiedzUsuń