Co to jest – kilkanaście lub więcej wagonów z
szeregiem stóp zawieszonych tuż pod
sufitem, a punktualnością dorównuje szwajcarskim rozkładom jazdy? Zapewne
pociąg relacji Lwów – Symferopol, ale równie dobrze może to być relacja Kijów –
Odessa, Moskwa – Ułan Ude albo właściwie każdy z pociągów stukoczących po
tysiącach kilometrów szyn byłego Związku
Radzieckiego. Ciągnący się w nieskończoność kawał żelastwa, dla którego lata
siedemdziesiąte są wciąż niedawnym wspomnieniem, choć z zewnątrz przytłacza i
odpycha, potrafi przenieść do zupełnie innego wymiaru.
I nie chodzi w tym miejscu o powrót do czasów zaprzeszłych i niechcianych, braku opcji z Internetem i klimatyzacją, tłustej szyby czy podłogi, albo wreszcie prusaka, który czasem z życzliwości puści nam oko, przemykając po framudze lub krawędzi pościeli. Nie są to, oczywiście, wyssane z palca przykłady, natomiast byłoby to zbyt proste. Poza tym przejazd - dajmy na to, polską koleją relacji Warszawa - Kielce, czy też ze wspomnianej już Warszawy do Wrocławia przez Poznań - potrafi dostarczyć do złudzenia podobnych wrażeń. Nie znajdzie się tutaj, co prawda, życzliwy prusak, natomiast miejsce tłuszczu i brudu na szybie potrafi zająć ciągnący się przez korytarz smród fajek, a czasem również paw pozostawiony przez niedawnego gościa przedziału. Zbieranina pasażerów wraz z konsekwencjami takiego zjawiska - jest identyczna zarówno tu jak i tam, w związku z tym nierozsądnie jest robić z tego jakieś głębsze zagadnienie. Moment wejścia do pociągu jest również bardzo podobny. Przyjemny konduktor, przyjemna prowadnica. Czas na odnalezienie swojego miejsca. Uprzejmości powitalne. Czyjaś pomoc z ciężką walizką lub przedmiotem. Na tym koniec.
I nie chodzi w tym miejscu o powrót do czasów zaprzeszłych i niechcianych, braku opcji z Internetem i klimatyzacją, tłustej szyby czy podłogi, albo wreszcie prusaka, który czasem z życzliwości puści nam oko, przemykając po framudze lub krawędzi pościeli. Nie są to, oczywiście, wyssane z palca przykłady, natomiast byłoby to zbyt proste. Poza tym przejazd - dajmy na to, polską koleją relacji Warszawa - Kielce, czy też ze wspomnianej już Warszawy do Wrocławia przez Poznań - potrafi dostarczyć do złudzenia podobnych wrażeń. Nie znajdzie się tutaj, co prawda, życzliwy prusak, natomiast miejsce tłuszczu i brudu na szybie potrafi zająć ciągnący się przez korytarz smród fajek, a czasem również paw pozostawiony przez niedawnego gościa przedziału. Zbieranina pasażerów wraz z konsekwencjami takiego zjawiska - jest identyczna zarówno tu jak i tam, w związku z tym nierozsądnie jest robić z tego jakieś głębsze zagadnienie. Moment wejścia do pociągu jest również bardzo podobny. Przyjemny konduktor, przyjemna prowadnica. Czas na odnalezienie swojego miejsca. Uprzejmości powitalne. Czyjaś pomoc z ciężką walizką lub przedmiotem. Na tym koniec.
Zamykamy przedział. Czasem
jesteśmy sami. Na ogół jest nas jednak dwoje lub troje, przy czym, jeśli już
jesteśmy tymi pierwszymi, mamy nadzieję, że ci następni ominą nasz przedział.
Aby im w tym pomóc, zasłaniamy dostęp do wnętrza przedziału firankami. Może nie
zauważą i przejdą dalej. Plan jednak nigdy nie wypala. Czy jest wolne miejsce?
– następuje pytanie, które smaga niczym mokra witka po twarzy. Proszę –
potwierdzamy uśmiechem mnogość wyboru, a w duchu prosząc, żeby to był ostatni
współpodróżnik. Prawie zawsze jest jednak odwrotnie i zaraz po tym pierwszym
napatoczy się jeszcze czterech kolejnych. Podróż w komplecie, kolano przy
kolanie, ramię w ramię. Wymiana ciepła pomiędzy ciałami. Cisza jak makiem
zasiał. Jedynie stukot kół i świst wiatru przez szparę w szybie. Ukradkiem
zerkamy w żurnal sąsiadki. Z drugiej strony jakiś kryminał u sąsiada. Facet
naprzeciwko obiera mandarynkę. Cóż za przyjemność dla oczu. Mija czterdzieści
minut jazdy i wreszcie jakaś akcja. Połykamy wzrokiem nie tyle te kawałki
słodkiego miąższu, co same obierki, skórki pachnące. Jakaś upadła na podłogę.
Leży tak pod stolikiem. Pani obok coś chrząknęła. Nic nie powie. Niby
zapatrzona w firankę, a jednak wszystko widzi. Pani zza żurnala również
wzdycha. Nie wiadomo, czy artykuł taki drętwy, czy też skórka w gardle stanęła,
a może celem jest tamta pani, co to niby wzrok w firance ukrywa, ale resztę zmysłów cały czas wyostrza na współpasażerów. Po dwóch godzinach sąsiad kończy czytanie.
Zapatrzony w okno, zdaje się liczyć drzewa, jakby chciał odnaleźć sen. Drugi z
panów z naprzeciwka zabiera się za kanapkę. Je powoli. Żuje. Radość dla oczu.
Okruszek na swetrze zjawiskowy obrazek. Kolejny i jeszcze jeden. A w ślad za
nimi skrawek sera żółtego. Pan, nie wiele myśląc, potrząsa swetrem. Erupcja w
mikro skali i niczym materiały piroklastyczne - bach bach - okruszki pokrywają
podłogę, ale i kolana tego pana oraz, co gorsza, jedno z kolan sąsiadki jego,
co od dwóch godzin w firankę siedzi zapatrzona. Chrząknięcie tejże, ale i
skryty w kąciku uśmiech tej, co żurnal czyta. Sąsiad od kryminału nie
uczestniczy. Snu też nie znalazł. Wyprostował się. Dojeżdża. Czapka na głowę.
Torba tworzy orzeźwiającą cyrkulację powietrza. Do widzenia – daje się słyszeć
na sekundę przed szczęknięciem drzwi, odcinających ponownie nasz przedział od reszty wagonu.
Kuszajte – słyszę tuż przy uchu, a przed oczyma pojawia się wyciągnięta dłoń ze świeżym ogórkiem
gruntowym. To pewnie przez ten obrazek podmoskiewskich ogródków działkowych,
który ciągnie się od jakiegoś czasu i pochłania w całości moje myśli. Dopiero co torba nie mieściła
się w kufrze i należało ją przepakować. Minęły chyba długie minuty od tej
zabawy z ciuchami. Starszy pan cały czas uśmiecha się, podsuwając soczyście
zielony ogórek. Naprzeciwko siedzi prawdopodobnie jego żona. Na stole równo
ułożona serwetka a na niej kawałki pieczonego kurczaka. Nóżki, skrzydełka – co
kto woli. Jest też pokrojona w grube plastry kaszanka i trochę kiełbasy,
pomidor no i pozostałe ogórki. Wy prosnulis? – zadaje pytanie kobieta
uśmiechając się życzliwie. Zdaje się, że tak – udzielam krótkiej odpowiedzi,
nie mogąc oderwać wzroku od tego co widzę na stole. – Odkuda wy? – inicjatywa przeszła w ręce siedzącego obok mnie męża kobiety. – Polsza. – Eta horoszaja
strana. A wam kuda? – dalej dopytuje. – Bajkał – lekko zbity z tropu cały czas
odpowiadam zdawkowo. Czuję się trochę zdziczały, a wręcz owładnięty niemocą w
tym natłoku pytań, do których nie przyzwyczaiły mnie podróże po ojczystym
kraju. – Molodec – kwituje z uśmiechem mężczyzna. Dawaj pokuszajem – i podsuwa
pod usta tym razem plaster kaszanki. Tego nie da się wytłumaczyć – szepcą
wszystkie moje receptory. Pociąg raptem godzinę wcześniej stał jeszcze na
dworcu, a teraz przy stole atmosfera prawie rodzinna. – Jeszczo adin kusoczek –
częstuje otwarcie mężczyzna. – Menia zawut Kostia. A eto Gala, moja żena. – My
żywiom w Omskie. I już. Tak można by to skwitować. Lody przełamane. Drużba.
Gala niewiele się odzywa, ale widać, że uczestniczy we wszystkim co ma miejsce.
Jeśli kończy się kurczak, wyciąga z miseczki po kilka kolejnych kawałeczków i
częstuje. Kaszanka – to samo. Kiełbasa – to samo. Pomidor – to samo. Ogórki –
tych akurat nie ma potrzeby dorzucać, bo od początku pół serwetki zasypali. Uczta
trwa. Biesiada też. Coś tam kapie wysokoprocentowego raz na jakiś czas do
kubeczka od termosu. Rozmawiamy. O wszystkim i o niczym. Minęło dobre pięć
godzin od podmoskiewskich działek, a rozmowa wciąż trwa. Dołączają sąsiedzi z
leżanek w przejściu. Ktoś zza ścianki działowej dorzuca swoje trzy grosze. Jeszcze
ktoś inny wychyla się, aby dać sprostowanie. Rozmawiamy. O Polsce. O Rosji. O
pracy. O studiach. O wakacjach. O cenach dostawczaków w Polsce. O roku 1612… I
znowu o pracy. Znowu o Polsce. I znowu o Rosji. Sakwa z tematami zdaje się nie
mieć dna. Robi się późno. Czas powoli rozkładać kozetkę. Ostatnie podciągnięcie.
A jutro dokończymy przerwaną rozmowę.
Czuję
delikatne szturchanie. Staram się przyzwyczaić oczy do ciemności, lecz słabo
to wychodzi. Jakaś kobieta szepce – Da swidanya. A głos męski dorzuca –
szczastliwowo. Budzi mnie słońce. Chcę podzielić się z Kostią jeszcze jednym
przemyśleniem przy blinczikach, zakupionych ostatniego wieczora na jednej ze
stacji. Blincziki – jak pieszczotliwie nazywała je sprzedająca babuszka.
Wstaję. A tutaj pełne zaskoczenie. Nie ma Kostii i nie ma też śladu po Gali.
Nie ma też panów, którzy zajmowali miejsca w przejściu. Jest za to trzech
zupełnie nowych jegomościów. – Wy prosnulis? – zadaje pytanie jeden z nich
życzliwie się uśmiechając. – Kuszajte – podaje mi papierówkę prosto z koszyka
drugi z nich. – Wy odkuda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz