Kierowca
dał sygnał do wyjścia. Chaszuri. Straganiki ze wszystkim co tylko
można sprzedać przy centralnym rondzie, taksówki, wylegujące się
psy. To wszystko owiane wirującym w powietrzu pyłem i kurzem.
Szarość dla oka, ale jednocześnie spory węzeł komunikacyjny. To
dobre miejsce na łapanie okazji lub marszrutki do Kutaisi, Gori czy
Borjomi. Czas oczekiwania na marszrutkę do Kutaisi zajął nam mniej
więcej tyle co dojście przez główne rondo do grupki ludzi
tworzącej przystanek autobusowy. Nie zdążyliśmy dojść do
przeciwległego krawężnika, a już pojawił się biały bus.
Facet przez uchylone okienko przytaknął, że destynacja jest prawidłowa i skinieniem głowy nakazał wejście do środka. Drzwi zgrabnie przesunęły się po szynie, sygnalizując koniec swojej wędrówki ostrym szczęknięciem zatrzasku. Włączenie się do ruchu zajęło mniej więcej tyle, co mrugnięcie okiem. Marszrutka po prostu zajęła swoje miejsce wśród pędzących samochodów, tak jakby realizowała wcześniej potwierdzaną rezerwację. Odbiła w lewo i wjechała. Co ciekawe, nie zatrąbił ani jeden klakson. Marszrutka wykonała oczywisty manewr. Zamierzała w końcu włączyć się do ruchu i uczyniła to. Dla pozostałych kierowców było to naturalne i nie mniej oczywiste, bo jeśli wsiądzie się do samochodu to w celu poruszania się, a nie medytacji w pozycji siedzącej. W ogólnym chaosie drogowym panuje jednak porządek. Co prawda, w pierwszej chwili organizm odmawia akceptacji istoty takiego stanu rzeczy a nawet wykazuje jawny opór i sprzeciw, ale po kilku skrzyżowaniach i manewrach następuje zobojętnienie, co w dalszej kolejności prowadzi do przyswojenia, a nawet czegoś w rodzaju asymilacji.
Przed
nami prawie dwugodzinna podróż do Kutaisi. W busie nie ma ani
jednego wolnego miejsca. Nie pozwala na to szybka rotacja. Ktoś
wysiada, a wchodzi młoda kobieta z małym dzieckiem. Inny pasażer
daje kierowcy sygnał do zatrzymania, a tam już czeka ktoś następny
z plecionym koszem i workiem mąki. Wsiadają i wysiadają. Wszyscy
przemieszczają się na potęgę. Jest życie. Na drodze ruch. Po
jednym pasie w każdą stronę plus pobocza. Obserwujemy głównie
pojazdy z naszej prawej strony. Jest tak dlatego, że kierowca nie
uznaje jechania za kimś. Każdy jedzie zbyt wolno. Sami amatorzy.
Droga jest nasza. Wszystko rozstępuje się, ofiarowując nam pustą
przestrzeń i pakiet dodatkowych sześciu żyć. Niczym zwinna koszka
hasamy i przeskakujemy kolejne kilkuosiowe przeszkody. Ciężarówka
z przedłużoną przyczepą. Zostało nam jeszcze sześć żyć. Ciąg
pięciu samochodów osobowych na łuku. Kolejne dwa życia odpadły.
Wciśnięcie się pomiędzy dwa ciągniki siodłowe z naczepami.
Wciąż mamy jeszcze trzy życia w zanadrzu. Zupełnie jakbyśmy
grali w jednorękiego bandytę. Wrzucamy żetony jeden za drugim a
upragnionych trzech wisienek jak nie było tak nie ma. Połowa drogi
za nami. Znaczy wszystko zostało odpowiednio skalkulowane. I tego
się trzymajmy. Jeszcze jedno życie do wykorzystania na trasie, a
drugie gdzieś na przedmieściach. Zostanie to ostatnie, ale tego
raczej nie stracimy, bo dalej będzie już prosta droga do głównego
punktu orientacyjnego miasta – nie tylko tutaj McDonald pełni
więcej niż jedną funkcję.
Marszrutka
nie nudzi. Marszrutka zniewala. Każdy przejazd zaskakuje czymś
nowym. Po każdym przejeździe ma się ochotę na kolejny.
Co
kilka minut któryś z pasażerów wędruje na tył i siada za nami.
To specjalne miejsce, bo jest tam uchylne okienko. Co kilka minut do
nozdrzy dochodzi ostra woń papierosa. Szybkie kilka machów i jeden
z panów wraca na swoje miejsce. Krótka przerwa i następny
przechodzi do tyłu. Drapiący zapach ponownie zagląda z wizytą do
dziurek od nosa. Pięknie wypolerowana tabliczka na drzwiach
wejściowych informuje o zakazie palenia. Prawdopodobnie chodzi o
przestrzeń z przodu naszego busa. Tam faktycznie nikt nie pali.
Dziecko obudziło się. Może w efekcie nagłego szarpnięcia
kierowcy, który gwałtownie ratował się powrotem na swój pas,
wykorzystując przy tym pierwsze z trzech pozostałych nam jeszcze do
tej chwili żyć? A może przez koleinę? A może z bardziej
prozaicznych powodów? Młoda matka próbuje odpowiedzieć na to
pytanie. Zagaduje. Dotyka. Pokazuje. Rysuje w powietrzu przeróżne
obrazy. Kołysze i delikatnie potrząsa. Bez skutku. Płacz nie
ustępuje. Dziecko zanosi się i wyrywa. Kolejna próba uspokojenia.
Nowe szepty. Nowe obrazki w powietrzu. Głaskanie. Pocałunki na
oczkach, nosku i czole. Szloch przedłuża się w nieskończoność.
Nikt nie chrząka, nie wzdycha, nie cmoka. Nikogo to nie oburza.
Marszrutka jedzie. My wszyscy siedzimy, a młoda dziewczyna prowadzi
walkę ze swoją pociechą. Panuje cisza, zmącona jedynie wymęczonym
już łkaniem malucha. Ta cisza jest aprobatą dla matczynej walki.
Jest głębokim poparciem i próbą wsparcia ze strony
współpasażerów. Każdy w ciszy jej kibicuje. Kolejna próba nie
powiodła się. Argumenty są powoli na wyczerpaniu. Pozostaje
jeszcze ten ostateczny. Dziewczyna dyskretnie rzuca okiem na
pasażerów marszrutki. Wszyscy zapatrzeni w dal. Nikt nic nie słyszy
i nikt niczego nie widzi. Wyciąga pierś i przybliża do niej buzię,
jak się okazuje, chłopczyka. Malec tym razem poddał walkę i
złożył broń. Przylgnął do ciepła swojej mamy i zapomniał o
tym co mu przeszkadzało. Zapatruje się w tylną część wnętrza
pojazdu. W wielkich oczach jest tylko spokój. Na rumianych
policzkach powoli zanikają ślady niedawnego płaczu. Po co to
wszystko? Sam nie wiem – zdaje się z zawstydzeniem odpowiadać
malec.
Czuję,
że ktoś puka mnie w lewe ramię. Odwracam wzrok i widzę dwa jabłka
w dłoni. Wychylam się do tyłu, aby sprawdzić o co chodzi. Z tyłu
siedzi mężczyzna. Zajada się jabłkiem. Eto dla mienia? –
upewniam się ostrożnie. Jego twarz ożywia przelotny uśmiech, a
gestem odpowiada, że drugie jest dla mojej żony. Końcówkę drogi
wypełnia chrupanie jabłek. Zapach nikotyny też przestał już
drażnić. Jabłko zbyt smacznie pachnie i jest zbyt soczyste, żeby
skupiać się na tym, co ma miejsce na ostatnim siedzeniu.
Szukając
siatki na ogryzki, nie spostrzegliśmy nawet, że marszrutka
gwałtownie zwolniła. Wasza ostanowka rebiata – z uśmiechem
zakomunikował kierowca, ofiarowując nam ostatnie z siedmiu żyć.
Drzwi ponownie zatrzasnęły się, a my zostaliśmy na chodniku.
Przed nami McDonald, spod którego zabierze nas do swojego domu syn
jakiegoś pana, który z kolei jest przyjacielem kierowcy, z którym
wcześniej spędziliśmy pół dnia na objazdówce z Borjomi, przez
Achalciche, do Wardzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz