Włoski
na żel to coś, nad czym lubię pracować każdorazowo przy porannej toalecie. Aby
efekt ten był zadowalający, dobrze jest przynajmniej raz w miesiącu zajrzeć do
zakładu fryzjerskiego i pożegnać się, bez żalu, z nadmiarem kudłów. W przeciwnym
razie, tani żel na bazie rzepy za pięć złotych, a takie preferuję, nie da rady
podźwignąć włosia, nie wspominając o odpowiednim modelowaniu.
To
co jednocześnie najbardziej irytuje, to właśnie odwiedziny u fryzjera, które
nawiasem mówiąc, powinienem uskuteczniać dwa razy w miesiącu, jeśli chcę
zachować preferowaną długość włosów.
W
Warszawie, lepsze zakłady fryzjerskie liczą sobie za przyjemność cięcia
maszynką elektryczną średnio pięćdziesiąt złotych. Oferta tych mniejszych, niesieciowych,
waha się między dwudziestoma a trzydziestoma pięcioma złotymi, przy czym,
nierzadko, nie mamy pewności co do rezultatu. Wspomniane ceny dotyczą, rzecz
jasna, strzyżenia męskiego. Oferta damska to dla mnie zupełnie inna bajka, a
może lepiej powiedzieć – kosmos. To głównie ceny sprawiły, że wszedłem w
posiadanie własnej maszynki elektrycznej, co w skali roku pozwalało wygenerować
kilka dodatkowych weekendowych wypadów krajowo-zagranicznych. Wysokie, jak na
mój gust, ceny wymusiły również wielomiesięczne poszukiwania, których
zwieńczeniem było znalezienie na Mokotowie, przy skrzyżowaniu Wołoskiej z
Kazimierzowską, pewnej młodej zapalonej profesjonalistki w swoim fachu i
jednocześnie miłośniczki polskich gór, która wyjątkowo przełamuje na plus ten
niekorzystny stosunek ceny do jakości w ofercie wielu lokalnych fryzjerów.
Już
w Rosji zacząłem zastanawiać się, czy będzie mi dane wyglądać, powtarzając za
Ryszardem Ochódzkim, jak obrośnięta małpa z czarnym ryjem. Wielu spośród
napotkanych podróżujących długodystansowców wygląda właśnie jak taki kudłacz.
Rzecz jasna, nie ma w tym nic złego, estetyka włosów jest jednak w moim
przypadku pewną słabością.
Uzależnienie
do żelu wzięło ostatecznie górę nad rozterkami, czego efektem jest
następujące spostrzeżenie.
Pierwsza
okazja na próbę strzyżenia nadarzyła się w Ułan Bator, a kolejna, nieopodal
laotańskiej granicy, w chińskim mieście Jinghong.
W
obu przypadkach koszt fryzjera wyniósł około dziesięciu złotych i były to
raczej zwykłe przydomowe prywatne punkciki strzyżenia. Podana cena
prawdopodobnie zawierała w sobie dodatkowy bonus za kolor skóry klienta, ale
tej kwestii akurat nie da się poddać weryfikacji. Co oferują takie punkciki?
Czysty salon z dwu- albo trzyosobową załogą, która opiekuje się jednym
klientem. Jest zatem mistrz nożyczek i jego pomocnik, który sprawnie dobiera i
podaje niezbędne narzędzia z błyszczącej tacy. Wspomnianą dwójkę uzupełniają
dłonie trzeciego, który obsługuje stanowisko do mycia głowy. A tę myjemy w
krajach azjatyckich dwukrotnie. Raz przed strzyżeniem i raz tuż po tym jak
ostatnia kępka kłaków osiągnie poziom posadzki. Fryzjer po mistrzowsku ciacha i
rozczesuje, wyłapując przy okazji wszelkie nierówności i pojedyncze niedobitki.
Grzebień obraca się w palcach niczym Magnum w dłoni Clinta Eastwooda. Nożyczki
tańczą, połyskując w lustrze, a do uszu dochodzi jedynie strzykanie ostrzy i
chrupot poddającej się ich pracy szczeciny.
Nie są to z całą
pewnością najtańsze miejsca. Zawsze można w końcu skorzystać z bardziej
okazyjnego cięcia pod chmurką bezpośrednio na chodniku, co też ma swoje zalety,
bo staniemy się popularni na lokalnych portalach społecznościowych, a cała
ulica zabije marazm i duchotę dnia rozrywką spoglądania. Uwagę zwraca jednak
bardzo pozytywny stosunek staranności i ogólnej jakości zwykłego azjatyckiego
saloniku z całym jego wyposażeniem do wartości banknotów, o jaką ubożeje nasz
portfel. Takiego stosunku na próżno szukać w, blado wypadającej na tym tle,
ofercie naszych rodzimych specjalistów od nożyczek i grzebyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz