Do napisania tego krótkiego
tekstu zainspirowało mnie pytanie pewnej bliskiej mi osoby : „Skoro prawie nikt
w tej Azji nie zna angielskiego, to jak wy się tam dogadujecie”?
No właśnie. Do tej pory
podróżowałam raczej po krajach, gdzie zawsze w jakimś języku mogłam się
porozumieć. A teraz, począwszy od Mongolii, poczucie, że wkraczam na prawdziwą
terra incognita nie tylko pod względem geograficznym czy kulturowym, ale również
językowym, było dla mnie czymś zupełnie nowym i bardzo interesującym.
Wracając do sedna, JAK się
porozumiewamy?
Rzecz jasna, metody i przykłady
komunikacji bez użycia wspólnego, umownego języka, które tu opiszę, nie są
niczym nowym ani zaskakującym. Ale po kilku miesiącach komunikacji typu „Kali
pisać, Kali mówić”, naszła mnie pewna refleksja ; jest to naprawdę niesamowite,
jak wielkie pokłady kreatywności, inwencji i spontaniczności tkwią w ludziach!
Na co dzień, jeśli nie musimy ich uruchamiać, nawet nie zdajemy sobie sprawy
jak wiele można powiedzieć i zrozumieć, teoretycznie nie znając języka. Jeśli
brak umownego, ustalonego arbitralnie kodu językowego, czas zwrócić się ku
bardziej prymarnym sposobom komunikacji. Intuicja sama nam podpowie co robić.
Aby bardziej sobie uświadomić
i zracjonalizować temat, postanowiłam dokonać krótkiej klasyfikacji dostępnych nam
wszystkim metod pozajęzykowego porozumiewania. Poniższa lista nie jest w najmniejszym
stopniu wyczerpująca ; podobnie ludzka kreatywność, jest nieskończona.
A więc do rzeczy:
Po pierwsze, czasem
wystarczy tylko coś napisać i od razu wiadomo, o co chodzi. Dotyczy to cen,
liczb, ilości, dat, wieku, godzin itd. Dzięki temu samodzielne kupno biletu na
chińskim dworcu staje się zadaniem całkowicie wykonalnym.
Po drugie – gestykulacja,
mowa ciała, mimika. Czasem również pokazywanie na palcach, ale w niektórych
krajach (np. w Chinach) liczby są pokazywane zupełnie inaczej, np. cyfra 6
przypomina nasz gest symbolizujący rozmowę telefoniczną, dlatego trzeba uważać.
Poza tym, gesty załatwiają wyrażenie większości czynności : jedzenie, picie,
spanie, prowadzenie pojazdu, itp. Do tej pory pamiętam jak w chińskim tulou, domku-twierdzy, który jest
zamykany na noc i nie ma w nim kanalizacji, pani, od której wynajmowaliśmy
pokój, w bardzo wymowny sposób pokazała nam, że do wiaderka TYLKO sikamy. W
krajach, gdzie nawet słowo „moment” jest zupełnie niezrozumiałe, z pomocą
przychodzi też sportowy gest przerwy w grze. Wielokrotnie kierowcy w ten sposób
nam sygnalizowali, żeby jeszcze nie wysiadać, jak jechaliśmy autostopem. Poza
tym, gestami można wyrazić wiele innych rzeczy: zawody, emocje, życzenia,
podziękowanie, pożegnanie…
Po trzecie – tworzenie
analogii. Proste, ale diabelnie skuteczne i pomocne : ja-Polska, Ty-?
Ja-Dorota, Ty-?, Wietnam-Hanoi, Polska-Warszawa i tak można w nieskończoność.
Choć czasem można się zapętlić. Raz w Laosie, gdy złapaliśmy na stopa samochód
z parą młodych Chińczyków, próbowaliśmy jak zwykle nawiązać jakąś szczątkową
konwersację. Para jechała do miejscowości, którą mieliśmy napisaną na kartce,
Udomxay, więc wydawało nam się, że cel jest jasny jak słońce dla obu stron. Podczas
jazdy, pokazujemy więc uproszczoną mapę, gdzie narysowana jest tylko Rosja,
Chiny i mała kropka – jako Polska. Pokazujemy na siebie, mówimy – „Poland” i
rysujemy domek. Pokazujemy na nich i pytamy „China”? Oni kiwają głowami, więc
my pytamy: Szanghaj? Kunming? Bejing? A oni, przerażeni, „Nie, nie, Udomxay”!
Więc my, dawaj cała konstrukcja od początku, a oni jeszcze większe przerażenie: „Jaka
Poland, nie nie, Udomxay". Po chwili więc zrezygnowaliśmy, żeby ich nie
stresować jeszcze bardziej, i podsumowaliśmy krótko „Udomxay OK”.
Po czwarte, nasz umysł, gdy
tylko naprawdę chcemy się skomunikować, będzie wytężać wszystkie siły i zmysły,
aby znaleźć inspiracje w najbliższym otoczeniu. Nasi kierowcy, którzy
najczęściej zupełnie nie znali angielskiego, pokazywali np. na billboardy czy
inne samochody, aby nam coś przekazać. Często
też wyjmowali swoje prawa jazdy, gdzie znajdziemy wiele cennych informacji:
imię, wiek, czy miejsce zamieszkania.
Po piąte – telefon do
przyjaciela. Metoda szczególnie lubiana wśród Chińczyków. Mały problem w naszym
przypadku zwykle polegał nam tym, że często osoba po drugiej stronie słuchawki
mówiła po angielsku gorzej niż słabo. Wytłumaczyć przez telefon takiej osobie,
dlaczego jedziemy autostopem i nie chcemy jechać na dworzec autobusowy, było
wielkim wyzwaniem, najczęściej nieudanym, tzn. sam koncept rzadko był
rozumiany. Udało mi się to tylko raz i chyba tylko dlatego, że moim rozmówcą
był nauczyciel angielskiego przesympatycznej recepcjonistki. Ale i tak było to
karkołomne zadanie.
Po szóste, od czego nowe
technologie z genialnym i prostym google translatorem?! My w ten sposób
rozmawialiśmy z pewnym policjantem przez prawie godzinę u niego w domu i
również dzięki temu wspomniana recepcjonistka załatwiła nam za darmo na cały
dzień swoich znajomych, którzy mieli nam służyć za przewodników po mieście.
Po siódme, do czego ja
osobiście ciągle nie mogę się przyzwyczaić, jesteśmy w krajach, gdzie tak
„oczywiste” (ale tylko dla nas, Europejczyków) słowa jak hotel, station, bus,
moment, good, nie wszystkim są znane. Jak dodamy do tego fakt, że wiele języków
azjatyckich jest tonalnych i nam, Europejczykom, niesłychanie trudno wpisać się
w odpowiedni ton, to nawet jeśli ktoś zna słowo hotel, to i tak go nie zrozumie
w naszych ustach. A alfabet łaciński też niestety nie zawsze jest
rozpoznawalny. Wietnam na razie stanowi wyjątek. Ale w Chinach czy Laosie
bazowaliśmy wyłącznie na piśmie obrazkowym :)
Dlatego wyżej wspominałam o tym, że pisanie na kartce jest przydatne głownie w
przypadku liczb. Niemniej jednak, jest jedno małe słówko, które jak na razie
rozumieli wszyscy. Tym słowem jest „OK”. Wbrew pozorom, za jego pomocą można
wyrazić prawie wszystko.
Zakrawa to pewnie na banał,
ale otwartość i szczera chęć porozumienia, okraszona uśmiechem nie zza okularów
słonecznych, są w stanie zdziałać cuda. Czasem jest to frustrujące, że zwykłe
pytanie o nocleg w hotelu, połączone z negocjacjami cenowymi, potrafią trwać
prawie godzinę, ale jaka satysfakcja, jeśli w końcu się uda! Poza tym, w
najgorszym razie, po prostu będziemy mieć mnóstwo zabawy. Nigdy się nam nie
zdarzyło, aby ktoś, z kim staramy się w jakikolwiek sposób dogadać, był
zniecierpliwiony czy lekceważący. Za to prawie zawsze bawił się przy tym tak
samo dobrze jak my.
Dla chcącego nic trudnego, tylko odnaleźć człowieka :D
OdpowiedzUsuńPodobnie miałam w Maroku. Byłam przekonana, że angielski będzie tam przynajmniej na podstawowym poziomie. W wielu miejscach był, nawet i na wyższym, ale w sumie też często mocno się dziwiłam, że młodzi ludzie ni w ząb go nie znają - pytaliśmy raz studentkę o autobus, pokazując miejsce na mapie, dokąd chcielibyśmy pojechać, to nie wiedziała nawet, co to jest "bus". Nie wiem, jak to jest po francusku, ale nie sądzę, aby było inaczej? W każdym razie, zapytaliśmy wtedy kilka osób i nikt nam nie potrafił wytłumaczyć, więc w końcu poszliśmy na piechotę.
OdpowiedzUsuńAnyway, notka świetna!! Uśmiałam się kilkukrotnie, szczególnie z tych zdjęć, no i z Twojego pisania po "francusku" z przerwami pomiędzy cudzysłowem i średnikiem :D
Mnie niedługo czeka wyprawa do Wietnamu - coś czuję, że google translator będzie na porządku dziennym ;)
OdpowiedzUsuńDla chcącego, nic trudnego :) System obrazkowy i abrakadabra-gestykulacje potrafią czynić cuda. Dużo przy tym zabawy, a jeszcze więcej satysfakcji jak już dogadasz się albo załatwisz co chciałaś :) Jakbyś miała jakieś pytania, to śmiało odzywaj się na prive albo na tablicy - coś tam jeszcze pamiętamy z wietnamskiej rzeczywistości i wietnamskich realiów podróżowania. A w ogóle to zazdrościmy, bo Wietnam był dla nas super przygodą :D
Usuń