Wbrew temu, co słyszeliśmy, czytaliśmy, co wielu podróżników starało się nam przekazać, AUTOSTOP W CHINACH DZIAŁA. Wcale nie jest tak, że Chińczycy nie rozumieją idei stopa, chcą zawsze kasę, a w najlepszym razie proponują podwózkę na jakiś dworzec. Nasza opinia (oparta również o doświadczenia wielu innych podróżujących i mieszkających w Chinach obcokrajowców) jest taka, że w Chinach da się jeździć stopem, choć na pewno nie jest to najłatwiejszy kraj pod tym względem. Są bowiem państwa, gdzie jest to znacznie prostsze, gdzie nie trzeba ani tyle zachodu, ani przygotowań. Za to podróżowanie autostopem po chińskich drogach daje mnóstwo satysfakcji, no i po takiej „szkole” łapanie stopa w innych krajach okaże się lekkie, łatwe i przyjemne.
Uogólniając, autostop w Chinach nie jest ani łatwy ani trudny – jest odrobinę wymagający i na pewno arcyciekawy, m. in. dlatego, że nigdy do końca nie wiesz, gdzie skończysz.. (z tego względu jest to opcja raczej dla tych, co mają dużo czasu).
Podejście 1 (200km, Suzhou-Nanjing)
Stopowanie rozpoczęliśmy w Suzhou, gdzie najpierw wzięliśmy taksówkę do bramek na autostradzie. Czekaliśmy 40 minut, ale bynajmniej się nie nudziliśmy. Wszyscy nam machali, robili zdjęcia, uśmiechali się, coś krzyczeli, zagadywali. Złapaliśmy samochód do Nanjing (200km), gdzie wysiedliśmy przy kolejnych bramkach, tam gdzie nas zostawił pierwszy kierowca. Łapiemy więc dalej te samochody, do Wuhan. W międzyczasie zaczęło padać i podeszło do nas dwóch policjantów, nieudolnie próbując wyjaśnić po angielsku, że nie można tu stać. My oczywiście udajemy niewiniątka. W międzyczasie zrobiło się naokoło nas małe zbiegowisko. Zatrzymały się dwa samochody i próbują nam pomóc, tym bardziej, że pada coraz bardziej. W końcu jedna z par zawiozła nas na najbliższy parking, próbując złapać nam stopa do Wuhan, tzn. cokolwiek czym moglibyśmy tam dojechać za darmo. Na kartce, którą sobie przygotowaliśmy do łapania stopa, mieliśmy napisane ręką pomocnej dziewczyny z hostelu w Suzhou, że nie mamy pieniędzy. Oczywiście, w domyśle, nie mamy pieniędzy na transport. Natomiast ta przemiła para, która nas wzięła do samochodu była przekonana, że my nie mamy pieniędzy w ogóle. Bawienie się w subtelności, czyli na co kasę mamy, a na co nie, po chińsku nie było najłatwiejsze. W końcu ktoś zadzwonił po policjantów, aby nam pomogli. I przez krótką chwilę mieliśmy, jak nam się zdawało, autostop policyjny. który nas dowiózł do kolejnych bramek na autostradzie. Potem się zatrzymaliśmy i do samochodu wsiadł policjant znający (wreszcie) język angielski, który wyjaśnił nam, że oczywiście nie możemy tu stać i łapać stopa na autostradzie. Panowie policjanci dłuższą chwilę gawędzili ze sobą o nas, a my już mieliśmy 100 różnych pomysłów i wizji na temat tego, co się kroi, łącznie z opcją załatwienia nam darmowej podwózki do Wuhan, bo temat podróżowania za darmo był jasny. Finał nas zaskoczył, bo akurat takiego scenariusza żadne z nas nie brało pod uwagę.
Panowie nas zawieźli do jakiegoś urzędu ds. obcokrajowców, emigrantów czy coś w tym stylu. Oni autentycznie się nami przejęli i chcieli nam pomóc w zorganizowaniu pieniędzy i dojechaniu do Wuhan. No ale jak już w grę zaczęły wchodzić jakieś dziwne urzędy, sprawdzanie naszych paszportów, itp. to zaczęliśmy znów tłumaczyć, że my tak w ogóle to mamy trochę pieniędzy, tyle że idea stopowania jest inna. I tak dalej, i tak dalej. Wizyta w urzędzie imigracyjnym okazała się więc kolosalnym nieporozumieniem i dobrze. Bo po pierwsze, lepiej mieć jak najmniejszy kontakt z przedstawicielami prawa, a tym bardziej urzędnikami. Po drugie, super, że chcieli się nami zająć i zaopiekować, ale niech sobie lepiej zostawią czas i energię na sprawy rzeczywiście wymagające interwencji. Cała przygoda skończyła się tym, że policjanci zawieźli nas na dworzec kolejowy, a po drodze pogadaliśmy sobie o futbolu, Chopinie i chińskiej poezji (!). Swoją drogą, ciekawe czy np. policjanci w Polsce byliby równie elokwentni. A jeśli chodzi o nas, to po szybkim zerknięciu na dzikie tłumy na dworcu, łatwo można było przewidzieć, że żadnych i nigdzie biletów już nie ma. Zmieniliśmy więc dworzec kolejowy na autobusowy i kupiliśmy bilet na następny dzień do Tunxi i musieliśmy zanocowaliśmy w Nanjing na starym mieście w małym pokoju bez okna, ale innej opcji nie było.
Podejście 2 (30km)
Króciutko i na temat. Mini-stop z Qian Ku Ming Zhai do Tunxi – bezproblemowo, staliśmy 3minuty i zostaliśmy dowiezieni jakimś fajnym skrótem do centrum miasta.
Podejście 3 (320km) Yang Shuo-Hechi
Wylotówka na Luizhou w Yang Shuo było bardzo przyjemna. Staliśmy sobie w cieniu, a że w mieście jest mnóstwo jednośladów, to co chwila ktoś do nas podchodził, robił zdjęcia, itd. Podjechały nawet dwie młode dziewczyny i starały się nas przekonać, że autostop to zły pomysł, że ludzie się boją „brać” turystów i że lepiej wrócić do miasta i iść na autobus. Odkrywcze. Ale akurat w momencie, gdy te miłe dziewczyny starały się nas uprzejmie przekonać do swoich racji, podjechało fajniutkie audi z przesympatyczną panią, która podwiozła nas do Luizhou. Po drodze dała nam pogadać przez telefon ze swoją koleżanką mówiącą po angielsku (stary myk, ale działa) i zostawiła nas na bardzo wygodnym parkingu, z mnóstwem samochodów. Poszliśmy na moment do knajpki i od razu kilku facetów się do nas dosiadło i za pomocą google translatora zaczęliśmy konwersować. Rozmowa z minuty na minutę stawała się coraz bardziej bezcelowa, a już stwierdziliśmy to na pewno, słysząc, że najlepiej wrócić do Luizhou i wziąć stamtąd samolot (!) do Kunming. W każdym razie, panowie byli przesympatyczni i życzyli nam powodzenia, a my stanęliśmy sobie na wyjeździe z parkingu. Nie minęły 2 minuty, jak ci sami faceci się zatrzymali i, z tego co chyba zrozumieliśmy, zaproponowali, że przewiozą nas kawałek, tak for fun, bo nigdzie dalej nie jechali. Przejechaliśmy może 20-30km, ale był to cenny odcinek, bo minęliśmy wszystkie rozjazdy, zjazdy, skrzyżowania i inne newralgiczne punkty. Dzięki temu, jak ponownie zjechaliśmy na parking, wiedzieliśmy, że przed nami droga prosta jak drut. Mały problem polegał na tym, że parking był prawie wymarły, znajdowała się tam tylko mała stacja benzynowa i stały ze dwie ciężarówki bez kierowców. Zdecydowaliśmy się zatem stanąć na pasie między wyjazdem z parkingu, a autostradą, jako że ruch był minimalny, więc nie stanowiliśmy żadnego zagrożenia, a i kierowcom było łatwo się zatrzymywać. Po 5 minutach mieliśmy dość, bo była 13.00 i około 40 stopni, a my stoimy na pustej drodze bez odrobiny cienia. Na szczęście po kolejnych 10-15 minutach zatrzymało się kolejne audi i tak dojechaliśmy do Hechi. Na naszym atlasie samochodowym na Hechi kończyła się autostrada, a dalszy jej odcinek miał być w budowie, no i nie pomyliliśmy się. Na Hechi kończyła się autostrada w naszą stronę. W rezultacie wjechaliśmy do miasta. Idąc główną ulicą, wiedzieliśmy, że azymut mamy dobry, ale jednak chcieliśmy dojść do krańca miasta, bo w centrum raczej nikt się nie zatrzyma. Ale punktem pierwszym było jedzenie. Zjedliśmy przepyszny, bardzo duży i tani obiad, co nas trochę rozleniwiło i po posiłku zdecydowanie gorzej nam się szło, a nie mieliśmy pojęcia jak daleko trzeba nam iść – miejscowość mogła mieć 3 km, a mogła mieć 13km. Jak się idzie z plecakiem a na dworze 35+, to ma to znaczenie. Szóstym zmysłem udało nam się zlokalizować dworzec autobusowy, a że robiło się późno (17.00 a o 19.00 jest już ciemno) zdecydowaliśmy, że w Hechi przenocujemy. Krótka rundka po okolicznych hotelach i hotelikach pozwoliła nam się zorientować w cenach i w sumie udało nam się znaleźć przyjemny pokój z łazienką, wifi itd. za 75 RMB/2 os. Co prawda, była to teoretycznie jedynka, ale powiedzieliśmy pani na recepcji, że nam to nie przeszkadza, a ona bezproblemowo się zgodziła, żebyśmy we dwójkę wzięli jedynkę. A pokój nadawał się spokojnie dla dwóch osób, a jak na jedną noc to był to prawie luksus.
Podejście 4 (w sumie ponad 200km, Hechi-coś tam koło Fengshan)
Dzień zaczęliśmy wcześnie, dzięki temu upał był w miarę do zniesienia i znów, siódmym tym razem zmysłem wsiedliśmy w jakiś autobus, którym pojechaliśmy dosłownie prosto przed siebie i wysiedliśmy dokładnie na drodze do Baise, naszej kolejnej destynacji, w bardzo wygodnym wprost wymarzonym miejscu. Staliśmy około 45 minut, ale po drodze jeszcze 3 razy zmienialiśmy miejsce, bo cień, bo słońce, bo nie ma zatoczki, itd. w końcu podjechał facet, który w ogóle po nas zawrócił i powiedział, że jedzie do Bamy. Bingo – Bama była mniej więcej w połowie drogi do Baisy, gdzie zakładaliśmy dostać się tego dnia. Zbawienne było to, że facet znał troszeczkę angielski. Każde troszeczkę w porównaniu z absolutnie zerową znajomością jakiegokolwiek języka poza mandaryńskim, jest wielkim błogosławieństwem.
Wsiedliśmy więc bardzo szczęśliwi, że dojedziemy do Bamy. Nie przejechaliśmy jednak więcej niż 10 km, kiedy facet zaproponował nam małą zmianę planów, oczywiście do wyboru. Okazało się, że mieszka on w Fengshan, które słynie z przepięknych krajobrazów, punktów widokowych, jaskiń i, oczywiście, tarasów ryżowych. Po krótkim namyśle, zdecydowaliśmy się nieco zboczyć z trasy i zobaczyć coś, czego sami byśmy na pewno nie zwiedzili, bo o tych miejscach przewodniki milczą, co ma oczywiście duży plus. Cisza i spokój, co w Chinach jest, bez cienia przesady, na wagę złota. Jechaliśmy bardzo lokalnymi drogami, gdzie ruch był nieznaczny, a widoki nieziemskie. Około południa dojechaliśmy do rodzinnej miejscowości naszego kierowcy i zostaliśmy zaproszeni do niego na obiad. Po obiedzie długo gadaliśmy za pomocą google translatora i w ten sposób dogadaliśmy się, że nasz kierowca, Mi Su, obwiezie nas po kilku najpiękniejszych atrakcjach regionu, a potem załatwi tani nocleg w mieście. Po drodze jednak plan się nieco zmienił, tzn. ponieważ była dopiero 16.00 zdecydowaliśmy się od razu pojechać do Baisy i wziąć nocny pociąg do Kunming – w ten sposób mogliśmy zaoszczędzić na noclegu. Tak też zrobiliśmy – nie obyło się co prawda bez kilku malutkich nieporozumień, ale ogólnie na plus.
Podejście 5 Yuanyang (chyba)-Pu’er (rekordowe w Chinach ponad 400 km w ciągu jednego dnia)
Wiedząc, że przed nami daleka droga, przygotowaliśmy się jak na wojnę. Najpierw zasięgnęliśmy języka u przesympatycznego właściciela hostelu, który poradził nam jak najlepiej jechać – tj. którymi drogami, żeby były jak najwięcej samochodów. Wielką zaletą był fakt, że chłopak wiedział co to jest autostop i dobrze mówił po angielsku. A te dwie rzeczy nie są bynajmniej oczywiste. Potem poprosiliśmy go o napisanie kilku zdań kluczy w stylu „Naszym celem jest Pu’er, ale jeśli jedziesz tylko kawałek i możesz nas podwieźć będziemy bardzo wdzięczni. Jeśli będziesz zbaczał z tej trasy, proszę zostaw nas np. na parkingu przy autostradzie lub stacji benzynowej”. Taka karteczka to naprawdę skarb. Przekonaliśmy się, że w Chinach nic nie jest oczywiste, a tłumaczenia na migi, że chcemy wysiąść gdzieś po drodze, bywały karkołomne i nie zawsze skuteczne. Wszystko było więc dopięte na ostatni guzik. Gotowe zdania-klucze, atlas, duże napisy z nazwami miejscowości, liścik do kierowców po chińsku kim jesteśmy i co robimy. Wydawało się, że jesteśmy wprost perfekcyjnie przygotowani. Etap pierwszy zakładał marszrutkę na rozwidlenie dróg, skąd mieliśmy zacząć. Wszystko okazało się zgodne z tym, co na powiedziano w hostelu. Szkoda tylko, że ruch był nikły i coraz więcej osób zaczęło nam mówić, że lepiej jechać inną drogą, więc byliśmy lekko zdezorientowani. W końcu zatrzymał się jakiś niby rikszarz, więc my mu pokazujemy liścik, że owszem, szukamy podwózki, ale na zasadzie autostopu, czyli za darmo. Facet wszystko przeczytał i powiedział, żebyśmy wsiadali. Po czym, podwiózł nas do miasta, pod sam postój minibusów, gdzie oczywiście 10 osób do nas podeszło oferując swoje usługi. Wiedzieliśmy już, że za darmo dalej na pewno nie pojedziemy, chyba że pójdziemy daleko przed siebie, z dala od natrętnego wzroku kierowców mini-vanów. W końcu udało nam się kawałek podjechać za 10 RMB/os., choć pertraktacje były ciężkie i, jak się okazało, niezrozumiane – umyślnie bądź przypadkowo. Summa summarum, po kolejnej godzinie znaleźliśmy się w innym miasteczku, niewiele dalej, ale za to już przy w miarę dużej drodze. Dzięki bliżej nieokreślonym zmysłom, intuicji i kilku pytaniom wśród przechodniów, dotarliśmy na kolejną drogę wylotową z miasta X, bo w zasadzie nie wiemy, gdzie dojechaliśmy tą nieszczęsną marszrutką. Szybkie zakupy w spożywczym i znów stanęliśmy na drodze. Po 30 minutach zatrzymał się jeden facet, który zaproponował podwiezienie na dworzec, ale jakoś zdołaliśmy mu wytłumaczyć, że nie chcemy i, o dziwo, zrozumiał i tylko życzył nam powodzenia. Po kolejnych 20-30 minutach zatrzymał się kolejny samochód i tym razem się udało – dojechaliśmy do Yuanjing z przesympatycznym panem kierowcą. Uratowało nam to tyłki, bo okazało się, że droga naprawdę była puściutka, a ruch był praktycznie zerowy, a my tak przejechaliśmy 120 km. Zostaliśmy wysadzeni w świetnym miejscu, na samym wylocie z miasta, niedaleko dworca autobusowego, więc w razie czego mieliśmy tzw. backup. Już po kwadransie zatrzymał się młody chłopak, ale okazało się, że jechał do Kunming. I potem kolejny i jeszcze kolejny do Kunming. Odnieśliśmy wrażenie, że im później się robiło (ok. 17.30), tym częściej ktoś się zatrzymywał, co było pocieszające. Po około 45 minutach zatrzymała się dziewczyna z mężem i bratem, którzy jechali do Dali. Dziewczyna mówiła świetnie po angielsku i zaproponowała dowiezienie na autostradę na parking w kierunku Kunmingu. Musieliśmy odmówić, bo jechaliśmy w odwrotnym kierunku, a szkoda. Już odchodziliśmy od ich samochodu, gdy ta sama dziewczyna krzyknęła, że jej mąż zna parking przy drodze w naszym kierunku. Z wielką chęcią skorzystaliśmy z tej miłej propozycji i okazało się to kluczową decyzją w naszych dalszych autostopowych peregrynacjach. Otóż, zjechaliśmy wprawdzie na parking nie po naszej stronie, ale pod autostradą było przejście dla pieszych na drugą stronę. Ja spotkałam się z tym po raz pierwszy i uważam, że to genialne rozwiązanie. A już zwłaszcza w tym konkretnym momencie dla nas – zbawienne. Parking okazał się wprost wymarzony – wielka stacja benzynowa, motel, restauracja, sklep, bazar, łazienki, umywalki. W tym miejscu mogliśmy stać jeszcze przez 3-4 godziny, mimo dość późnej jak na stopa, pory (18.30), ponieważ ruch był spory, ludzi wszędzie pełno i cały ten parking żył swoim życiem, pewnie do późnych godzin nocnych. Nie dane nam było jednak tego sprawdzić, ponieważ tym razem na stopa czekaliśmy może 3 minuty! Zatrzymał się przemiły, uprzejmy facet, wracający najprawdopodobniej z wyjazdu służbowego, który jechał prościutko do Pu’er! Nie mogliśmy uwierzyć swojemu szczęściu. Rozczulające było, jak zostaliśmy poczęstowani jajkiem na twardo i kukurydzą. 2 godzinki później i 230 km dalej zostaliśmy wysadzeni pod samym hotelem, który okazał się wspaniałym wyborem, biorąc pod uwagę wydarzenia następnego dnia (o tym w innym poście). I jak tu nie wierzyć w ludzi?
Podejście 6 (Pu’er-Jinghong, 130km)
Dwa dni później, wciąż pamiętając o zrobionych 400km, nie przejmowaliśmy się zbytnio dystansem niewiele ponad 130km. Rano zeszliśmy do recepcji z przygotowanymi zdaniami na google translatorze, które mówiły o tym, że chcemy dojechać na drogę wylotową na autostradę i że prosimy o zamówienie taxi. Zadanie okazało się trudniejsze niż myśleliśmy. Najpierw trzeba było wytłumaczyć, czym jest autostop i dlaczego nie chcemy autobusu. Znów trzeba było wykonać 10 telefonów do przyjaciela i wreszcie, po ok. 30-40 minutach doszliśmy do porozumienia i wsiedliśmy do taksówki. Kierowca chyba też był nieźle zdziwiony, ale chyba życzył nam powodzenia i wszystkiego dobrego. A my sobie stanęliśmy pod drzewkami, w idealnym miejscu, jakieś 100 metrów od bramek wjazdowych na autostradę. Postaliśmy pół godzinki, kiedy zatrzymał się tir z przesympatyczną rodzinką w środku, który zawiózł nas prosto do Jinghong. Cudo! Piękne zwieńczenie stopowania, a dowód poniżej. Nie jest to jednak koniec autostopowych przypadków w Chinach. Ale drogę do granicy chińsko-laotańskiej i dalszego stopa w Laosie zostawmy na kolejny post.
Wesoła banda rogala
OdpowiedzUsuń