Filipiny
to jeden z krajów Azji Południowo-Wschodniej. Niby podobny do
reszty, a jednak zupełnie inny. Podobieństwa kończą się, w
wielkim skrócie, na wzroście. A ten jest identyczny dla
przeciętnego mieszkańca tej części kontynentu azjatyckiego.
Wzrost Filipińczyków zdecydowanie odbiega od średniej
europejskiej. W innych obszarach – kultura, religia, tradycja –
kraj ten wymyka się standardom przyjętym w krajach sąsiednich.
Świadomie
czy nie, niezaprzeczalny wpływ na taki stan rzeczy miał wybitny
podróżnik i żeglarz – Ferdynand Magellan, który dopłynął na
wyspy w 1521 roku. Owocem odwiedzin była, jak przystało na
standardy ówczesnego świata, dominacja hiszpańska i skuteczna
chrystianizacja większości społeczeństwa oraz, co przyznał
odkrywczo, spotkany niedawno w Kuala Lumpur i zadowolony z wysokiej
pensji Hiszpan, późniejsza nierówność w postaci, między innymi,
korzystniejszych stawek dla białych niż Azjatów na podobnych
stanowiskach. Filipiny nie są, rzecz jasna, wyjątkiem w tej
materii. Podobną nierówność obserwowaliśmy we wszystkich
odwiedzonych krajach azjatyckich. Z tego też względu wielu z nas,
białych, wybiera ucieczkę w ten rejon świata. Respekt ze względu
na kraj urodzenia i życie na poziomie wyższym niż na własnym
podwórku, przy jednoczesnym zmniejszeniu poziomu stresu w pracy, to
kusząca oferta dla osób z biegłym językiem angielskim lub
francuskim (Do niedawna, na wielu stanowiskach nawet doświadczenie
nie miało większego znaczenia. Liczył się kraj urodzenia i,
najlepiej, biała twarz. Istny raj dla młodych gniewnych z Europy,
Australii, Nowej Zelandii czy Ameryki Północnej).
Oprócz
części Sulawesi i Papui, Filipiny są zatem bastionem
Chrześcijaństwa w tej części świata, dzięki czemu możemy
dzisiaj cieszyć oczy miejscami ze wspaniale zachowaną architekturą
kolonialną oraz surowymi fasadami barokowych kościołów i katedr.
Na szczególną uwagę zasługuje miejscowość Vigan, położona w
północnej części wyspy, 300 kilometrów od Manili w regionie
Ilocos. Nie bez przyczyny w 1999 roku dzielnicę kolonialną miasta
wpisano na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. To pierwsze miasto
w Azji Południowo-Wschodniej, w którym faktycznie możemy poczuć
atmosferę kolonialną. Żaden Penang, żadna Melaka, żadna wyspa
Shamian, żaden Shanghai i żadne Macau nie oddają w takim stopniu
kolonialnego charakteru. Filipińczycy są bardzo religijni, co można
zaobserwować nie tylko w małych miejscowościach i wsiach ale
również w dużych miastach oraz w stołecznym megapolis – Metro
Manili. Niech nie zdziwią nas dzieci i młodzież, udające się na
mszę z Biblią w dłoniach. W naszym kraju, takie obrazki kojarzą,
być może, jeszcze nasi rodzice. Tutaj to codzienność a raczej
powinność, nad którą nikt z ochrzczonych głębiej się nie
zastanawia. Tak należy robić i kropka. W świadomości
europejskiej, Polska jest wciąż jednym z najbardziej katolickich
krajów Starego Kontynentu. W zestawieniu z Filipińczykami, nasza
wiara i religijność wypadają jednak bardzo blado. Na Filipinach,
Matka Boska wita nas z okiennic prywatnych mieszkań i z kapliczek w
przydomowych ogródkach. W domach, przed spożyciem posiłku oddajemy
się krótkiej modlitwie dziękczynnej. Kościoły, które mieliśmy
okazję odwiedzić lub przechodzić nieopodal, przyciągają komplet
wiernych na każdą mszę. Podobne wspomnienie mamy jedynie po
wizycie w górskim regionie Tona Toraja w indonezyjskim Sulawesi.
Zatłoczone i wybitnie głośne jeepneye przekrzykują się wzajemnie
doniosłymi hasłami z tablic nad szoferką „In God we trust” czy
„I believe in Lord”. Z baku tricykla błogosławi nas Jezus
Chrystus.
Hiszpanie
wpływali i mieszali na Filipinach przez prawie cztery stulecia.
Przebywając na miejscu, nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że
to zupełnie inny gracz z kolonialnymi ambicjami wywarł na
współczesnych Filipińczykach zdecydowanie większy wpływ. Licząc
od wybuchu wojny filipińsko-amerykańskiej w 1899 roku, swoje „pięć
minut” w kształtowaniu świadomości Filipińczyków, prawie
przez pięć dekad, miały również Stany Zjednoczone. Faktyczną
niepodległość Filipińczycy odzyskali dopiero po zawierusze i
nieporządku II wojny światowej, 4 lipca 1946 roku. Wspomniane „pięć
minut” wystarczyło na rozbudowę lokalnej infrastruktury drogowej
i szkolnictwa na wszystkich poziomach, dobrej znajomości języka
angielskiego wśród znacznej części społeczeństwa oraz, co
bardziej wyraźne na ulicach i przykre zarazem, na zamiłowanie do
fastfoodów i żarcia typu junkfood.
Ulice zasypują znane sieciówki amerykańskie, jak i, nieustępujący
im w ilości tłuszczu, sosach, długości frytek, czy bąbelkach w
koli, gracze lokalni. Wielkim plusem, i jednocześnie wyróżnikiem w
grupie krajów sąsiednich, jest natomiast normalna cena masła w
kostce. Można takie znaleźć już po 3-4 PLN, co w Indonezji,
Malezji, Tajlandii, Laosie, Wietnamie, Kambodży czy Birmie graniczy
z cudem. O Singapurze nie wspomnę!
Podobnie
sprawa ma się z piekarniami i sklepami, które serwują nam ich
wypieki. Słodkie i „dmuchane” bułeczki możemy kupić już po
2-3 peso filipińskich za sztukę (złotówka to obecnie około 12,5
peso filipińskich), co daje najkorzystniejszy współczynnik
stosunku ceny do jakości w regionie. Nie, żeby smak filipińskich
bułeczek i pozostałych wypieków był jakiś wybitny. Ale ze
względu na cenę, nie można się czepiać, a w krajach sąsiednich,
wprost przeciwnie, można, a nawet należy.
Oprócz
przyswojonej słabości do fast foodów, młodzi Filipińczycy są
również fanami „do grobowej deski” programów typu „The voice
of…”, „Master chef”, „Moje 16 urodziny” i wszystkich
innych reality show.
Młodzi Filipińczycy pragną wyglądać jak ich amerykańscy
rówieśnicy i celebryci z ekranu telewizora, bo to w końcu ten
„lepszy świat”. Spotkaliśmy się nawet ze stwierdzeniami, że
byłoby znacznie lepiej funkcjonować jako „kolonia” amerykańska,
bo otwierałoby to młodym znacznie szersze możliwości i
perspektywy. Zresztą, co znamienne, Amerykanie określają
Filipińczyków mianem „little
brownie Americans”.
Coś musi być na rzeczy. Ale to zupełnie osobny temat. To, co rzuca
się w oczy, dotyczy nie tyle telewizora – odsetek widzów reality
show jest podobny i absurdalnie wysoki w całej Azji Wschodniej i
Południowo-Wschodniej – co raczej placów i boisk sportowych. Na
Filipinach skończyło się granie w badmintona na ulicy i przy byle
jakim sznurku lub bez niego. Możliwe, że znajdziemy jeszcze gdzieś
tutaj zapalonych graczy z rakietkami (szczególnie obstawiam Mindoro
lub okolice Puerto Princessy), ale generalnie rzecz biorąc, lotka
ustąpiła pola koszykówce, baseballowi oraz footballowi
amerykańskiemu. Takie jest nasze subiektywne, rzecz jasna, wrażenie.
W Manili będzie to boisko z prawdziwego zdarzenia z przystrzyżoną
murawą lub inną nienagannie przygotowaną nawierzchnią boiska (w
zależności od dyscypliny sportowej). Wszystko dokładnie
przygotowane, aby studenci prywatnych uczelni nie poharatali, tak
cennych dla przyszłości swojego kraju i rozwoju biznesu w dzielnicy
Makati, ciał. Na prowincji niekoniecznie znajdą się odpowiednie
buty do gry czy rękawica z prawdziwej skóry. Nie będzie też
koszulki z numerem i kasku ani nawet granic boiska wytyczonych białą
farbą. Zawsze znajdą się natomiast dwa słupy z tablicami, kosze
oraz piłka Spaldinga.
Wspomnienie z filipińskich wakacji! Bez dwóch zdań należał się nam wypoczynek! :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz