W dzisiejszym świecie, czy tego
chcemy czy nie, wiele rzeczy się stapia, ujednolica, spłyca i
niweluje. Jest to proces do tego stopnia intensywny i powszechny, że
coś takiego jak bariera językowa przestaje istnieć, nawet na
antypodach. Język gestów, translatory w telefonie, wszechobecne i
często używane anglicyzmy oraz technologiczne gadżety ułatwiają
nam konwersacje do tego stopnia, że zawsze się jakoś
dogadamy. Bariera językowa zdaje się zanikać i kruszyć u podstaw.
Do momentu wjazdu do Chin.
Po tych 18 miesiącach spędzonych w
różnych krajach Azji, z powodzeniem możemy zaryzykować
stwierdzenie, że znaczna większość jej krajów nie jest językowym
wyzwaniem. Ośmielę się nawet stwierdzić, że gorzej będzie z
angielskim na rubieżach Unii Europejskiej niż w tajskich czy
laotańskich wioskach. Nasze (i nie tylko) skromne doświadczenie
tylko to potwierdza. Nie wspominam o krajach typu Hongkong, Malezja
czy Filipiny gdzie język angielski jest praktycznie drugim językiem
urzędowym. Po tej lingwistycznej beztrosce, na którą składały
się angielskie słówka, podstawowe zwroty w języku danego kraju,
uśmiechy i żywa gestykulacja, zostaliśmy ponownie zderzeni z
Chińskim Murem. Murem totalnego czasami nieporozumienia i braku
płaszczyzny niezbędnej do komunikacji.
Wydaje się, że stosunek Chińczyków
do języków obcych jest dość złożony, bardziej niż w
pozostałych azjatyckich państwach. Tutaj koncept utraty twarzy
zdaje się jeszcze nabierać rumieńców, jeśli chodzi o komunikację
w języku obcym. Nawet gdy w końcu się to udaje, prawie namacalnie
czujemy, jak ciągniemy kogoś za język. Dlatego też w Chinach
nigdy nie należy rozpoczynać rozmowy od „Do you speak English?”,
bo w 90% przypadków powiedzą nam, że nie. Wynika to z obawy o swój
poziom językowy lub z nieśmiałości. Ale problemy z językiem na
tym się nie kończą.
Każde
dziecko wie, że kilka zwrotów w języku danego kraju potrafi
zdziałać cuda, otwiera wiele furtek i pozwala skuteczniej nawiązać
kontakt. W Chinach o
tyle idzie to ciężko, że nawet jak znamy tych kilka słów, to i
tak często będziemy kompletnie
niezrozumiani. Jasne, wiele słów różni się w wymowie
jedynie pojedynczym tonem, którego nie jesteśmy w stanie wychwycić.
Ale jest jeszcze przecież kontekst, sytuacja, czas i miejsce! Te
ostatnie jednak wcale tu nie poprawiają sprawy. Na ten temat
usłyszałam kiedyś następującą anegdotkę : w języku chińskim
„cha” oznacza herbatę… i kilka innych, zupełnie odmiennych,
pojęć. Wszystko jest kwestią tonu. Podobno jednak, jeśli siedzisz
w chińskiej knajpce i pokazujesz na czajnik, mówiąc „cha”,
nikt Cię nie zrozumie, o ile nie użyjesz właściwego tonu. Lubię
takie językowe ciekawostki i ta historia zapadła mi w pamięć.
Prawie byłam gotowa przyjąć ją bezwarunkowo, kiedy zdałam sobie
sprawę, że, na przykład, wietnamski lub tajski też mają tony. A
jakoś zawsze każdy nas rozumiał, choć zapewne kaleczyliśmy te
słówka boleśnie.
Chiny to jak na razie jedyny kraj, w
jakim byłam, gdzie kupienie biletu na autobus może okazać się
drogą przez mękę, jeśli się zawczasu do tego nie przygotujesz.
Parę dni temu – taka sytuacja: półprzytomni, przed 7.00 rano
stawiamy się na małym, lokalnym dworcu, skąd, w ciągu
najbliższych kilku godzin, odjedzie jeden autobus, ten o 7.30.
Mówimy nazwę miejscowości, pisząc dodatkowo godzinę. Wahanie,
wątpliwości, telefon do przyjaciela – i tak przez kilka minut.
Wreszcie zaskoczyło.
W Państwie Środka wielokrotnie
byliśmy konfrontowani z totalną barierą językową, np. będąc na
poczcie w Szanghaju, nie wiedzieliśmy, że już w niej jesteśmy i
szukaliśmy dalej, pytając o post office;) Czasem wchodziliśmy do
małych, dziwnych hotelików, które okazywały się sklepami albo
odwrotnie. Raz Bartek pięknie stargował cenę pokoju, która
okazała się być ceną… masażu. Wiemy, że podobne historie
przydarzają się też innym. Ale to tak bardziej na marginesie – w
końcu chiński alfabet nic nam nie mówi.
Oprócz jednak braku wspólnej
płaszczyzny językowej występują jeszcze różnice kulturowe. Z
tymi, na szczęście, stykamy się wszędzie. Bardzo często zdarza
się to podczas jazdy autostopem. Choć oczywiście nie jest to znana
forma transportu w Azji, to jednak mnóstwo ludzi zwyczajnie się
zatrzymuje i zabiera delikwenta. Nie inaczej sprawa ma się w
Chinach. Czas łapania stopa mamy mniej więcej taki sam jak w innych
krajach Azji. Ale tylko tu potrzebujemy do tego aż tyle przygotowań
– list autostopowy, którego w innych krajach nigdy nie mieliśmy,
translator, słownik, zdjęcia nas z innymi kierowcami, zdjęcie
ciężarówki, stacji benzynowej, autostrady, itd., żeby wszystko
było jasne... i wiele innych gadżetów. Oprócz standardowego listu
autostopowicza wyjaśniającego, co robimy, mamy przygotowane zdania
typu „nie chcę jechać na dworzec”. Skutkuje lepiej niż w
zeszłym roku, gdy tego nie mieliśmy, ale, ciągle, jest to kraj,
gdzie ta komunikacja autostopowa wychodzi najgorzej (komunikacja, nie
sam autostop). Szczytem szczytów było spotkanie na niewielkim
parkingu przy autostradzie z kilkoma kierowcami. Było to w zeszłym
roku. Poradzili nam, geniusze, byśmy do Kunmingu… wzięli samolot.
Jakoś w innych krajach jednorazowe powiedzenie „no bus, no train,
car for fun” skutkowało za pierwszym podejściem. Raz w Laosie
próbowaliśmy porozumieć się z parą Chińczyków, którzy nas
zabrali „na stopa”. Pokazujemy na siebie, mówimy „Poland”,
rysujemy mapkę, rysujemy domek. Pokazujemy na nich, pytając:
„China? Bejing? Szanghaj? Kunming?” A oni – przerażenie w
oczach i pokazują na naszą autostopową tabliczkę z napisem
laotańskiej wsi „Udomxay”. Biedaki, myśleli, że chcemy się z
nimi zabrać do „Poland” albo przynajmniej do Pekinu.
Na koniec jeszcze jedna ciekawostka –
często się zdarza, i nie tylko nam, że jak Chińczyk mówi coś do
Ciebie, bardzo głośno, powoli i wyraźnie, a Ty, mimo wszystko, nie
łapiesz, wtedy usłużnie Ci to wszystko napisze, oczywiście w
swoim języku. Żaden Taj, Gruzin, Khmer czy Laotańczyk nawet nie
fatygował się z pisaniem, bo zrazu oczywistym było, że alfabetu
raczej nie załapiemy.
Ot, takie mniej więcej mamy
przemyślenia po niespełna, w sumie 3 miesiącach w tym fascynującym
kraju. Z czego wynikają te kolosalne problemy z komunikacją? Z
nieśmiałości? Niechęci? Obojętności? Czy jeśli wchodzimy do
hotelu i chcemy pokój na jedną noc, to rzeczywiście niezbędny
jest do tego telefon do przyjaciela, google tłumacz i 50 innych osób
z recepcji? Czy kupując kawę w punkcie z kawą, muszę wyjaśniać
idealną chińszczyzną, że „poproszę kawę”, bo inaczej nic
nie zdziałam? Śmieszne to trochę, czasem groteskowe, czasem
irytujące. A może kluczowe narzędzie komunikacji, czyli dobre
chęci, nie zawsze chcą się ujawnić?
Podziwiam Was za upór maniaka :D . Myślałem że wszędzie się idzie dogadać, widać najwyraźniej że nie
OdpowiedzUsuńAlbo z nami jest coś nie tak! Sam już nie wiem :-) Dzięki za wsparcie :-)
Usuń