28
października. Centrum Wientian szybko pokonaliśmy tuk tukiem i
równie szybko znaleźliśmy miejsce do autostopu na głównej drodze
13N tuż za skrętem na lotnisko. Mogłoby się wydawać, że
punkt bardziej niż znakomity. Centrum i lotnisko mieliśmy za plecami.
Przed nami już tylko droga na północ i zero węzłów drogowych.
Do tego skrawek cienia i pojazdy, które mogły już tylko wyjeżdżać
z miasta. Odpadały nieporozumienia w stylu, czy chcemy jechać na
dworzec autobusowy albo na lotnisko, albo do hotelu. To wszystko dawno
już minęliśmy tuk tukiem. Jednakże, mimo zajęcia tak dogodnej i
korzystnej przy autostopie pozycji, Wientian dał się nam tego dnia
we znaki.
Żaden
z kierowców nie interesował się dwójką białych przy drodze z
plecakami i kartką z napisem „Vang Vieng”. Ba, nikt nawet nie
zwolnił! Szliśmy zatem przed siebie, próbując co jakiś czas
szczęścia. Wciąż bez skutku. Doszliśmy w ten sposób do stacji
benzynowej Petrolimexu. Ta miała jednak bardzo lokalny charakter,
więc i klientów było jak na lekarstwo. Powoli zbliżała się
godzina 13:00. Na zewnątrz piekło niebywałe. Nie było mowy o
dalszym marszu z plecakami. A w każdym razie, jesteśmy już za
starzy na takie męczarnie i mamy je w dupie! :) Zostaliśmy na
stacji, zapuszczając w niej korzenie na następne 2 godziny.
W
końcu zatrzymał się jeden i to kluczowy owego dnia kierowca. Długo
prowadziliśmy rozmowę wyjaśniającą ideę autostopu i tego o co
nam chodzi, ale była to dyskusja jałowa. Poza tym kierowca sprawiał
wrażenie lekko upośledzonego, więc cała męcząca dyskusja
zakończyła się w punkcie startowym, czyli na etapie, że jesteśmy
turystami. W akcie desperacji, ostatecznie wpakowaliśmy się
zaskoczonemu kierowcy razem ze swoimi bambetlami na tylną kanapę.
Pokazaliśmy dłonią, że jedziemy przed siebie i pognaliśmy.
Pędziliśmy tak całe 4 kilometry. Do kolejnej stacji benzynowej
Petrolimexu.
Ta
wyglądała zdecydowanie lepiej od swojej poprzedniczki. Co prawda,
wcale nie uchroniło to nas przed kolejnym dość długim staniem
przy drodze. Tym razem łapaliśmy stopa prawie przez godzinę. W
końcu zatrzymał się kierowca, który jechał nieco dalej, 40
kilometrów, do miasta Phonesavang, gdzie dotarliśmy tuż po
zachodzie słońca.
40
kilometrów przez cały dzień! Przygoda z autostopem w Laosie
zapowiadała się bardzo obiecująco. Szybko zapadły ciemności, a
ruch dwuśladów zmalał praktycznie do zera. Nie było sensu stać
dalej na nieoświetlonej drodze. Zakwaterowaliśmy się w jednym z
guesthousów (jest ich kilka w Phonesavang) i udaliśmy się na
kolację. Po drodze zaopatrzyliśmy się jeszcze w lokalny samogon
lao
lao.
Ot tak, na lepszy sen.
Przed
wejściem do restauracji zwracał uwagę fajny jeep na chińskich
blachach. Nie zdążyliśmy jeszcze zająć miejsc, a na naszym stole
wylądowała szklanka z chińską wódką. Nie miałem wcześniej
okazji do picia wódki z Chińczykami i nie byłem pewien czy pić od
razu całość, czy tylko liznąć odrobinę. Postanowiłem jednak,
że zrobię to po gruzińsku. Przechyliłem naraz wszystko co wlali,
wzbudzając tym podziw zebranych. Chwilę później siedzieliśmy już
razem przy stole. Mimo braku możliwości skomunikowania się w którymkolwiek języku, byliśmy „swoi”. Przynajmniej tyle na osłodę
trudów pierwszego dnia autostopu w Laosie.
Olani przez ostatni samochód tego dnia. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz