01
listopada. Wystartowaliśmy bez pośpiechu. W końcu mamy
nieograniczony czas na podróż, więc nie ma co przesadzać ze
zrywaniem się o brzasku. Wyszliśmy na drogę około 9:00 rano.
Postaliśmy około 40 minut. Tyłki uratowała nam paka ciężarówki,
której kierowca podrzucił nas do kolejnej wsi. Odcinek krótki, ale
bardzo budujący, gdyż przejechaliśmy dalej niż w ciągu 5 godzin
pierwszego dnia! :)
Kolejnym
samochodem byli nasi znajomi już Chińczycy. Od razu nas wyłapali i
przywitali szerokim uśmiechem. Jechali jednak tylko do warsztatu na
zmianę koła w jeepie i dalej do Wientian na spotkania biznesowe.
Kierowaliśmy się w zupełnie odwrotnym kierunku, więc nie mogli
nam pomóc. Fajnie jest jednak rozpoznać na trasie kogoś znajomego.
Coś podobnego przytrafiło się nam raz w Malezji, kiedy podjechał
do nas samochód i okazało się, że jego kierowca podwoził mnie
dwa miesiące wcześniej ciężarówką od granicy tajskiej
w okolice Penangu. Facet wciąż mnie pamiętał! Można by w tym
miejscu po raz kolejny powtórzyć za wszystkimi - świat jest mały
:) Tymczasem Chińczycy pożegnali się i pojechali do warsztatu, a
my dalej czatowaliśmy przy drodze.
W
ogólnym rozrachunku, drugi dzień nie wypadł lepiej od pierwszego.
Przejechaliśmy niewiele ponad 60 kilometrów. Ale tylko tyle było w
planie. Mieliśmy za to więcej autostopów na krótkich odcinkach.
Same paki ciężarówek. Wisienką na torcie była tego dnia pani ze
sklepu, która próbując nam pomóc wystawiła na środek drogi
krzesło i doczepiła tabliczkę z nazwą naszego miasta docelowego w
języku laotańskim. Bardziej to niebezpieczne niż pomocne, ale
byliśmy jej wdzięczni za dobre chęci. Samym tortem natomiast
okazała się ciężarówka marki Hino, wielkości naszego Jelcza lub
Stara, której kierowca kazał nam ładować się
na dach. Uczyniliśmy to z nieukrywaną radością. Jechaliśmy tak
prawie 40 kilometrów po laotańskich górskich serpentynach.
Królowie szos. Najwyżsi i niepokonani na drodze. Wjechaliśmy tak
do samego Vang Vieng.
W
mieście przesiedzieliśmy trzy dni, aby w tym czasie pozamykać jak
najwięcej spraw przed wjazdem do Chin. Zaległe tematy na blog,
zaległe artykuły, zaległe
zajęcia dorywcze plus różne inne.
Wszystko należało dokończyć teraz, bo w Chinach poczta, blog i FB
nie będą działać. Jedynym rozwiązaniem, aby tego uniknąć, jest
zainstalowanie na urządzeniach vpn-u. Ściągnęliśmy jakieś
darmowe vpn-y (Psiphon), ale dopiero na miejscu okaże się czy dadzą
radę.
Vang
Vieng nie jest już studencką mordownią z
opisów sprzed
lat. Miasto słusznie postanowiło zmienić profil i obecnie nastawia
się na rodziny z dziećmi (wygląda
na to, że całe
barachło przeniosło się chyba do Sikhanoukville w
Kambodży).
Grupki pijanych młodzików wciąż można
spotkać na
ulicach, ale margines tolerancji miejscowej społeczności nie jest
już tak drastycznie naciągany. Co prawda, o złej sławie Vang
Vieng cały czas przypominają knajpy, w których, pytając o happy
hours,
otrzymamy ofertę dostępnych w lokalu narkotyków, ale miasto
zmienia się jednak na lepsze. A i spora część turystów to już
sort inny niż Anglicy w Krakowie czy Wrocławiu sprzed kilku lat.
Po
załatwieniu najważniejszych spraw oraz po
rundach
biegowych po okolicach Vang Vieng, trzy
dni
później,
odprężeni,
ponownie znaleźliśmy się na drodze. Dzień był zdecydowanie
pozytywny. Pierwszą podwózkę mieliśmy prawie od razu. A nieco
później, ku naszej radości, podjechali do nas znajomi Chińczycy.
Zakończyli biznesy w Wientian i akurat wracali do rodzinnej
Xichuangbanny. Przestał to już być typowy autostop. Raczej
spotkanie
z dobrymi znajomymi. Po drodze zatrzymywaliśmy się na różne
hurtowe zakupy owoców oraz na obiad, który to przepiliśmy
uroczyście niewielkim flakonikiem Lao
Lao.
Dzień zaczął przypominać studenckie wyjazdy na Krym, ale
przyjemnie jechało się z lekkim szumem w głowie. Niestety, nasi
kumple nie jechali prosto do Chin. Byli zmęczeni i postanowili
zatrzymać się w Luang Prabang. Dzięki ich pomocy, a raczej dzięki
chińskiej wódce sprzed kilku dni, przejechaliśmy dobre 300
kilometrów, co stanowiło rekord tegorocznego autostopu po Laosie.
Z
rogatek Luang Prapang, po pół godzinie siedzenia przy rowie,
zgarnęła nas młoda laotańska rodzinka. Do planowanego Oudomxay
zabrakło tego dnia zaledwie 18 kilometrów. Pożegnaliśmy rodzinkę,
a że zapadł już głęboki zmrok, skupiliśmy się na poszukiwaniu
noclegu. Przy głównej drodze 13N można liczyć na guesthouse
praktycznie w każdej wsi. W tym celu należy szukać żółtych
tablic świetlnych z Beer Lao. Oznaczają one guesthouse lub
restaurację, która również może takowy prowadzić. Noclegi po
60.000 kipów (6 euro) za pokój 2osobowy. Jeśli cena jest wyższa,
można ją zbić do mniej więcej tego poziomu. Nie inaczej było i
tym razem, więc guesthouse znaleźliśmy dosyć szybko.
W
plecaku wciąż targaliśmy końcówkę herbal Lao
Lao,
więc postanowiliśmy uczcić pozostały na następny dzień,
stosunkowo krótki już odcinek około 140 kilometrów, który
dzielił nas od granicy chińskiej. Byliśmy pewni, że dotrzemy tam
przed 14:00, a później to już bułka z masłem, czyli autostrada
G8511 prosto do Kunmingu.
Reset w Vang Vieng przed kolejnym odcinkiem autostopu. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz