I po
Zaduszkach. 2 listopada. Do granicy pozostał krótki odcinek, więc
nie zrywaliśmy się z wygodnego łóżka. Dzień zaczęliśmy
dopiero po 10:00 rano, ale za to od razu z sukcesem. Na dwa pierwsze
stopy czekaliśmy po kilka minut. Na trzeci – kwadrans z hakiem.
Wszystko szło gładko a czas mieliśmy wyborny.
Po
drodze zakumplowaliśmy się nieco bardziej z naszym trzecim
kierowcą, który zaproponował abyśmy wstąpili na chwilę do jego
domu. Butelka wody, która stanowiła pretekst do spotkania, dość
szybko zamieniła się w obiad przy kracie Beer Lao w domu krewnych. Po
dwóch godzinach wspólnej biesiady należało się pożegnać. Nie
było to jednak wcale takie proste. Jedna z butelek po Beer Lao kryła
w sobie szatana w postaci mocnego Lao Lao.
Wypiliśmy rozchodniaka i zaczęliśmy się zbierać. Gospodyni
pokazała jednak wymownie, że o jednej nodze daleko nie zajdziemy.
Wypiliśmy więc i pod tę drugą. Szklaneczki od razu wypełniła
trzecia kolejka. Szybko przechyliliśmy i zbieramy się do wyjścia.
Nie może być nieparzyście! – znowu palcami zasygnalizowała
gospodyni. No to chlupnęliśmy i czwartą kolejkę. Teraz możecie
jechać dalej – zdawały się mówić szerokie uśmiechy wszystkich
zebranych. Zanim jednak wyszliśmy na dobre, przyszła pora na
obowiązkowe selfiaki w różnych konfiguracjach i gorące
pożegnania. Opuściliśmy rodzinkę z wielkim żalem.
Dodatkową
niespodziankę sprawił bus rejsowy, którego kierowca podrzucił nas
bezinteresownie do skrętu na Luang Namthę. Para, prawdopodobnie
Hiszpanów, nie była tym faktem zachwycona, ale co tam. Mogli
autostopować! :) Do granicy pozostało 20 kilometrów, które to
pokonaliśmy chwilę później, mknąc pod same check pointy z
Chińczykiem.
Czy
to za sprawą magicznego trunku, jakim jest Lao
Lao,
wszystko potoczyło się tak gładko? Ciężko stwierdzić. W każdym
razie, mimo bardzo męczącego początku, Laos zgotował nam
pożegnanie nie mniej uroczyste, co Tajlandia.
Granicę
przekroczyliśmy o 17:30 w dobrych, a jakże!, humorach. Dotarcie do
Kunmingu tego samego dnia oddalało się z każdą minutą. Dzięki
Lao
Lao
i fantastycznym wzruszeniom mieliśmy to jednak w poważaniu :)
Po
stronie chińskiej, łapanie stopa wydłużyło się do ponad
godziny. W końcu, już w ciemnościach, zatrzymała się jedna pani
i podrzuciła nas do zajazdu tirowców w Mengli. Miejsce było
bardziej niż do bani, ale za to przy głównej drodze do Jinghong.
Poszliśmy na zupę za ostatnią kasę (nie zdążyliśmy poszukać
bankomatu na granicy) i tam, w barze, spotkała nas kolejna tego
dnia, miła niespodzianka.
Chwilę po nas, do baru wstąpiła parka
młodych Rosjan, Liba i Immanuel. Jedyne osoby, z którymi mogliśmy
się normalnie porozumieć i jak okazało się chwilę później,
kompani do szukania obozowiska i rozbicia namiotu. My dopiero
wjeżdżaliśmy do Chin, a oni właśnie je opuszczali, kierując się
na południe do Tajlandii i dalej, przez Malezję, aż do Singapuru.
A spotkaliśmy się na pustkowiu, w strefie przygranicznej Chińskiej
Republiki Ludowej i pośród ogólnego chińskiego zdziwienia,
tworząc coś na wzór słowiańskiej enklawy, co zresztą stanowiło
przyjemną odmianę.
Rano obudził nas, parkujący tuż obok van. Okazało się, że plac pod zadaszeniem, gdzie pozwolono nam przenocować, od wczesnego ranka jest parkingiem samochodowym. |
Poszukiwania ostatnich drobiazgów i można dalej autostopować. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz