22 października. Nasza
słabość do Tajlandii przebija gdzieś w każdym z dotychczasowych
postów na temat tego kraju. Nie ma co ukrywać. Mimo, że przed
pierwszym przyjazdem do „kraju ludzi wiecznie uśmiechniętych”,
jak to bez sensu Tajlandia jest określana, niczego sobie nie
obiecywaliśmy, zakochaliśmy się w niej jednak bez opamiętania,
chłonąc wszystko co nam podsuwała pod usta, nosy, oczy i dłonie.
Tym razem, po kilku miesiącach nieobecności, powróciliśmy na
znane już sobie tereny. A miłość ponownie rozkwitła. Tajlandia
przygotowała bowiem istną fiestę na nasze przybycie.
Po
pierwsze, niesamowity autostop, za który dziękujemy każdemu z
kierowców oraz ich rodzinom, bo bez telekonferencji na trasie nie
obyło się i tym razem :) Bez ich uprzejmości i wspaniałomyślności
pokonanie pierwszego etap rajdu przez Tajlandię, odcinka
1100 kilometrów od granicy tajskiej do Chonburi, nie byłoby możliwe
w tak krótkim czasie. Podobnie jak w Wietnamie, mogliśmy spędzić
długie godziny w szoferce ciężarówki i obserwować dzień pracy
kierowcy tych wielkich maszyn. Wspólna noc na stacji benzynowej i
rozmowy, które z każdą godziną, ku naszemu zdziwieniu,
przychodziły nam z coraz większą łatwością. Mimo przebudowy
głównej drogi AH2, łączącej południe Tajlandii z jej północą,
dotarliśmy do węzła z drogą numer 35 w okolicach Bangkoku
(zaledwie 100 kilometrów od
stolicy)
już wczesnym popołudniem następnego dnia. Szczęśliwie
uniknęliśmy ulew, które atakowały zaciekle, ale jakoś zawsze po
naszym wejściu do wnętrza pojazdów lub zaraz po zejściu z
roboczych pak pick upów.
Trudności
z autostopem mieliśmy jedynie w samym Bangkoku. Choć w żadnym
razie nie była to wina miasta. Sami stworzyliśmy sobie problemy.
Dla tych, którzy chcieliby się dostać od południowej strony
Bangkoku bliżej Pattayi mamy jedną, ważną informację: jak
dojedziecie tu
drogą 35 do drogi 9, stójcie na bramkach i łapcie stopa. Później
nic już nie łączy się z
9tką,
a ta przechodzi w długi i wysoki most, na który nie ma wejść. A
do pokonania spora rzeka. My ostatecznie posiłkowaliśmy się pomocą
taksówkarza, który przerzucił nas przez rzekę, ale dzięki temu
zaoszczędziliśmy czas i w miarę szybko (czyli przed zmierzchem)
złapaliśmy kolejny samochód (i to piękną M 5tkę) do samego
Chonburi. Zanim jednak przejechaliśmy sam most, króciutki odcinek
podwiózł nas uprzejmy pan w średnim wieku, od którego na koniec
otrzymaliśmy po kolorowej wacie cukrowej i paczkę zielonych
naleśników. Mamy nadzieję, że jego dzieci lub wnuki już nam to
wybaczyły :)
W
Chonburi, Tajlandia ułatwiła nam podróż po raz drugi. To tutaj,
zupełnie przypadkowo, poznaliśmy niesamowitą parę Tajów, którym
zawdzięczamy wiele dobrego. Poświęcimy im osobny post, bo są
przykładem na to, jakim człowiekiem powinien być każdy z nas.
W
samym Chonburi znaleźliśmy się głównie za sprawą krótkiej
wzmianki o wyścigach byków, którą wyczytaliśmy w gazetce
pokładowej w samolocie Air Asia na trasie z Filipin do Kuala Lumpur.
Wyścigi byków były strzałem w dziesiątkę i w przeciwieństwie
do walk byków z Tona Toraji w indonezyjskim Sulawesi, żadne ze
zwierząt nie wyzionęło ducha na arenie.
Kochana tajska rodzinka. Autostop z nimi to była szybka piłka. |
Nasze cudo na 20 godzin jazdy, prawie do samego Bangkoku. |
Ostatnie przygotowania przed wyścigami byków. Chonburi. Tajlandia. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz