Po pierwsze, po Bangladeszu podróżuje się lepiej, niż można by
sądzić, jeśli weźmiemy pod uwagę częstotliwość
i wybór środków transportu. Tych
ostatnich naprawdę nie brakuje – powiedziałabym nawet, że jest ich czasem w
nadmiarze. Począwszy od ryksz rowerowych (pół miliona tylko w Dhace) poprzez
tzw. CNG (ryksze motorowe) i ich przeróżne wariacje (tuk tuk, baby taxi, paka
ciężarówek), skończywszy na autobusach i pociągach, turysta w Bangladeszu ma w
czym wybierać.
Riksz
używamy w miastach lub na krótkich dystansach między mniejszymi miejscowościami.
Jeżeli chcemy podróżować na dalszych dystansach, to pozostaje nam autokar lub
pociąg, z czego zdecydowanie polecam to drugie (o ile się da).
Autobus
czy pociąg i dlaczego to drugie?
Dziennie
na bengalskich drogach ginie około 50 osób. Ilu jest rannych, wolę nie myśleć.
Za każdym razem, gdy wpadała nam w ręce jakaś lokalna gazeta, mogliśmy
przeczytać o kolejnych tragicznych wypadkach. Trzeba bowiem dodać, że w takim
kraju jak Bangladesz, jeśli już do wypadku dochodzi, to nie ginie jedna czy
dwie osoby, tylko kilkanaście! Autobusy, ryksze czy nieliczne samochody
wypełnione są do granic możliwości. Wszystkie są niemiłosiernie obite, nie mają
zderzaków, świateł, za to każdy ma pękniętą przednią szybę. Na używanie pasów
bezpieczeństwa jeszcze nikt tu nie wpadł. Oprócz pasażerów siedzących i
stojących, dochodzą liczne pakunki wszelkiej maści i przeróżnych gabarytów.
Drogi są na tyle wąskie, że ledwo mieszczą dwa autobusy obok siebie. A prawda
jest taka, że oprócz tychże, z dróg korzystają również ryksze, rowery, motory i
piesi, choć ci ostatni są już kompletnie nieuwzględnieni w przepisach ruchu
drogowego. Drogi są nieoświetlone, za to od wczesnego zmierzchu (po 16.00) do
godzin rannych, wszystko spowija gęsta mgła, unosząca się znad pól ryżowych i
niezliczonych rzek, stawów i jezior. W końcu woda to bengalski żywioł. Jeśli
dodamy do tego „kierowców”, którym brak instynktu samozachowawczego, jazda
autobusami w Bangladeszu przypomina trochę rosyjską ruletkę. Najgorsza pod tym
względem jest najbardziej zatłoczona droga łącząca Dhakę i Chittagong. Jest to
istne 180 kilometrów „autostradą do piekła”, gdzie w gęstej mgle na pełnym gazie
mijają się rozklekotane autobusy i ciężarówki. Przeżyłam raz i więcej za żadne
skarby bym tego nie powtórzyła. Dodam tylko, że jazda np. indyjskimi autokarami
przy tych w Bangladeszu, przypomina spokojną i cichą przejażdżkę szeroką drogą
pełną kulturalnych, szanujących swoje życie kierowców.
Wobec
powyższego, moim zdaniem, jeśli szanujemy takie wartości jak zdrowie i życie,
należy wybrać pociąg. Problem w tym, że nie zawsze się da. Kupno biletu
kolejowego bywa skomplikowane zwłaszcza w czasie strajków, które są tu
oficjalnie najbardziej popularną formą protestu wobec władz, a nieoficjalnie po
prostu dobrą okazją do demonstracji, spalenia rikszy i rzucenia kilku cegieł w
pierwszy lepszy pojazd. Hartale, czyli owe protesty, przybierają na sile w
grudniu i styczniu, ponieważ jest to czas wyborów, tudzież ich rocznic.
W tak
przeludnionym kraju kompletny zastój środków transportu byłby prawdziwą klęską.
Strajki więc nie oznaczają, że transportu zupełnie nie ma, ale jedynie, że jest
on mniej dostępny. Plusem jest to, że hartale są zupełnie legalne i wszyscy
wiedzą wcześniej, że np. 1 stycznia lepiej nie wybierać się w podróż. Poza tym,
teoretycznie trwają one zawsze od szóstej do osiemnastej, co oznacza, że
wieczorami już można się przemieszczać. Nasze doświadczenie pokazuje, że zawsze
dojechać się da, ewentualnie trzeba dłużej poczekać lub kupić wcześniej bilet
(na pociąg), aby dostać miejsce siedzące lub w ogóle jakiekolwiek miejsce.
Podobno w czasie demonstracji, niektórzy lubią sobie urozmaicać czas, rzucając kamieniami
w pociągi i autobusy. Dlatego konduktorzy wagonów najczęściej każą Wam zamknąć
okno i opuścić metalową kurtynę. Nici z widoczków. W autobusie tego patentu nie
ma, ale wiele razy widziałam pęknięte szyby obok miejsc dla pasażerów. Wolę nie
myśleć od czego.
Czas
przejazdu autokaru jak i kolei jest tyleż podobny co nieprzewidywalny. Średnio
jedziemy 20-30 kilometrów na godzinę, przy czym trzeba doliczyć dodatkowy czas,
jeśli wjeżdżamy do lub wyjeżdżamy z Dhaki.
Tak
jak pisałam, duża ilość środków transportu przyczynia się do jego większej
dywersyfikacji. Ale nie oszukujmy się. Możemy mieć autobus z klimatyzacją i
lepszymi siedzeniami (oczywiście droższy), ale naszym kierowcą i tak będzie
psychopata, który nadal nie wie, że wyprzedzanie „na czwartego” kolumny
ciężarówek na łuku w środku nocy, jest odrobinę niebezpieczne. Jeśli natomiast
chodzi o pociągi, to, jeśli tylko są miejsca, zawsze dostaniemy miejscówkę. A
jak już te są wykupione, to pozostaje nam miejsce stojące. Bywa i tak, choć
rzadko, że czasem już nawet nie sprzedają tych ostatnich. Może się tak zdarzyć
właśnie w okresie strajków. Najniższa klasa w pociągach międzymiastowych
(intercity) jest bardzo porządna. W pociągach lokalnych (local) już trochę
mniej, ale nadal nie ma tragedii. Na niektórych trasach mamy także opcję
sleeper, czyli zamykany przedział z czterema kuszetkami. Ale to już luksusy…
Na
koniec sprawa najciekawsza. Nawet gdy wszystkie bilety są wyprzedane, nie
znaczy to, że ich definitywnie nie dostaniemy. Możemy je sobie załatwić na tzw.
czarnym rynku. Najlepiej pytać o to w przydworcowych hotelach lub pokręcić się
na dworcu. Nie do końca rozgryźliśmy system, ale wygląda na to, że ponieważ
podróżnych jest zawsze więcej niż miejsc, to jak tylko pojawiają się bilety w
sprzedaży, koniki wykupują ich od razu kilkadziesiąt, sprzedając je potem za
200% ceny. Niezłe, co? Jest to już zjawisko tak powszechne, że niektórzy nawet
nie fatygują się na dworzec, tylko walą prosto do koleżków z black marketu.
Na
razie, zarówno na autobus jak i na pociąg, nie kupimy biletów przez Internet.
Ale sama sprawa kupna nie stanowi problemu. Bilet na pociąg kupujemy na dworcu.
W końcu ktoś nam wskaże właściwe okienko i w końcu ktoś nas łaskawie wpuści w
jego pobliże, po tym jak 20 osób wciśnie się przed nami. Z autobusem jest dużo
prościej, bo wystarczy tylko krzyknąć nazwę miejscowości i ktoś nam wskaże
kogoś kto zna pana, który taki bilet nam sprzeda. Autobusy na wiele tras jeżdżą
mniej więcej co 10 minut. Na ogół, jak tylko kupicie bilet, w tej samej
sekundzie i w wielkim pośpiechu ktoś Was zaprowadzi pod właściwy autobus,
wrzuci Wam bagaż do luku i wskaże miejsca siedzące. Reasumując, zazwyczaj kupno biletu, zwłaszcza na
autobus, jest bardzo łatwe. Zazwyczaj. Raz, było to w Chittagong, kupowaliśmy
bilet do Bandarban – popularnego tzw. górskiego kurortu, który jest atrakcją nr
1 zaraz po Cox’s Bazar (plażowy kurort przywodzący na myśl Costa del Sol po
przejściu klęski żywiołowej). Dojechaliśmy na dworzec i udaliśmy się do kasy
biletowej wskazanej przez ludzi. Tam już czekało parę osób. Parę osób w
Bangladeszu znaczy jakieś sześćdziesiąt. I każda z tych osób jechała do
Bandarban i każda oczywiście chciała tam dojechać najbliższym autokarem. Ale w
okienku nie było nikogo. Aha, aby było ciekawiej i bardziej wyczynowo, okienka
były dwa. Do ostatniej sekundy nikt nie wiedział, przy którym z nich pojawi się
pan od biletów. To, co działo się, gdy ten upragniony przez wszystkich moment
nastąpił, można porównać do kryzysowej sytuacji na giełdzie, kiedy od kupna czy
sprzedaży, zależy Twoje dalsze życie. Ludzie na oślep wciskali pieniądze panu
od biletów, ten równie na oślep je przechwytywał i wyrzucał bilety gdzieś w
tłum. Oczywiście, nie muszę mówić, że choć zapieraliśmy się łokciami o kontuar
i byliśmy „pierwsi”, nie udało nam się samodzielnie dostać tych biletów. Jakimś
cudem, w tym chaosie, bileter nas zauważył i zachował dla nas dwa miejsca.
Kiedy więc, po mniej więcej 20 sekundach, kiedy wszystkie miejsce zostały wyprzedane
i byliśmy przekonani, że trzeba będzie stoczyć kolejną bitwę, ten miły pan nas
zawołał, mówiąc, że nas zauważył i zachował dwa miejsca. Myślę, że bez jego
pomocy do dziś byśmy stali na tym dworcu w Chittagongu.
W
takim kraju jak Bangladesz nie sposób nie wspomnieć o łodziach i promach. Ich
jakość, wielkość i ciężar ładunku mogą się diametralnie różnić. Zdarzyło nam
się płynąć drewnianą łodzią na workach z mąką, gdzie burta ledwo wystawała
ponad powierzchnią wody. Zdarzało nam się widzieć małe łódki, które były tak
wyładowane, że płynąc, ludzie nieustannie wylewali z nich wodę. Cóż, tak jak w
przypadku autobusów, przewozi się tyle towaru, ile jest do przewiezienia, a nie
na ile pozwalają normy czy choćby zdrowy rozsądek.
Autostop
zaryzykowaliśmy raz, na próbę, na bocznej drodze. Było miło, ale za 3 kilometry
podwózki kierowcy chcieli co łaska 200 taka (prawie 3 dolary, za które można
przejechać 200 km autobusem lub pociągiem).
Życzymy
powodzenia, kierowców, którym się nie spieszy i wolnych miejscówek w pociągach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz