Do
tego malutkiego miasteczka nad legendarną rzeką Bramaputrą pojechaliśmy w Nowy Rok.
Mieliśmy dobre przeczucia co do tego miejsca, ale pozytywne niespodzianki,
jakie przyniosła rzeczywistość znacznie przewyższyły nasze oczekiwania.
Zaczyna
się jak zwykle – wysiadamy z autobusu i od razu trzeba stoczyć bitwę z
rikszarzem. W mieście są trzy hotele, ale on nie zna żadnego z nich. Jednak za
chwilę ktoś się zatrzymuje i chce nam pomóc. Negocjuje cenę i tłumaczy
kierowcy, gdzie ma jechać. Z wikitravel mamy namiar na Hotel Hera, który jest
opisany jako przyjazny, ze śniadaniem w cenie i wi-fi. Recepcja na trzecim
piętrze jest ciekawym pomysłem. Ale bardziej dziwi nas to, że panowie za
kontuarem nie witają nas zbyt entuzjastycznie, choć hotel świeci pustkami. Cena
się zgadza, ale śniadanie i wifi już nie. Pokój ma standard o wiele za niski
jak na wartość, na którą go wyceniono.
Wychodzimy więc czym prędzej. Nikt nas nie zatrzymuje, ani nawet nie żegna.
Zaraz obok jest hotel Amir, odrobinę ładniejszy, ale też odrobinę droższy.
Przekonuje nas nieco milsza obsługa, wifi i śniadanie w cenie. Wieczorem
wychodzimy jeszcze na kolację, gdzie dostajemy najlepszego kurczaka w Bangladeszu
i przepyszne naany (rodzaj chleba).
Następny
dzień zaczyna się od śniadania przyniesionego do pokoju. Miłe to choć miłym być
przestaje chwilę później, gdy okazuje się, że kawa do śniadania była dodatkowo
płatna, a obsługa hotelu stała tuż za drzwiami i od razu, jak tylko wyszliśmy,
usłużnie podała nam rachunek. Z pokoju zresztą i tak wyszliśmy dość szybko, bo
za ścianą trwał jakiś remont i od 8.15 nie dało się nie tylko spać, lecz nawet
rozmawiać.
Po
zamianie pokoju, spokojnie ruszyliśmy w miasto. Postanowiliśmy pojechać do wsi
Muktagacha, gdzie znajduje się rajbari, czyli rezydencja z czasów brytyjskich.
W mniejszych miejscowościach, takich jak ta, riksze działają na zasadzie
autobusów czy też tzw. shared taxi, więc chcieliśmy pojechać właśnie w ten
sposób. Wychodzimy na drogę i tu…od razu poczuliśmy na sobie kubeł zimnej wody.
Pierwszy cwaniak chce 600 taka, drugi 500 taka, więc poszliśmy do trzeciego,
który nas zawiózł za 140 (finalnie 150) taka, co było i tak dużym
przepłaceniem. Pierwsza frustracja tego dnia zaliczona.
Dobra.
Dojechaliśmy na miejsce. Wita nas pan opiekujący się budynkiem, a raczej tą
niewątpliwą ruiną, która z niego została. Za dotrzymanie nam towarzystwa i za
wejście liczy sobie 300 taka. Cena wywoławcza. Skończyło się na 200.
Myśleliśmy, że będzie on również służył za przewodnika, ale nie. Jego
towarzystwo ograniczało się jedynie do nawoływań typu „M’am come”, „Watch”,
„Photo”. I tyle. Oczywiście, w tym samym czasie wlokło się za nami, krok w
krok, pięćdziesiąt innych osób, które bynajmniej za wstęp nie płaciły, za to
skwapliwie korzystały z okazji pstrykania zdjęć dwóm białym. Cóż, szczerze
mówiąc, zwiedzało nam się średnio. W pewnym momencie jeden z chłopaków zagadnął
do nas w sposób trochę bardziej przyjazny i zaczął tłumaczyć to, co mówił
„przewodnik”. Niewątpliwie ucieszyliśmy się, ze jednak znalazł się jakiś
tłumacz i ktoś z kim rozmowa nie kończy się jedynie na pytaniu : „which
country”. Z ulgą wyszliśmy z tych naznaczonych poszukiwaniem straconego czasu
ruin i, chcąc nieco osłodzić ten dzień, udaliśmy się na „mondę”, czyli
specjalność regionu w postaci jogurtowego ciastka.
Tymczasem
Sojeeb, nasz nowy kolega, cały czas był z nami. Nie masz szkoły – zapytaliśmy?
Nie, mam wakacje. Sojeebowi zostało raptem kilka miesięcy szkoły średniej, a
potem czekają go egzaminy na studia, które są absolutnym priorytetem. Bez
dobrych ocen, nie będzie stypendium. Bez stypendium nie będzie studiów, a bez
studiów nie będzie pracy. Sojeeb więc uczy się pilnie i osiąga bardzo dobre
wyniki.
Jak
się później okazuje, jest również znakomitym kompanem. Razem dalej zwiedzamy
jego rodzinne miasteczko. Lądujemy w dwóch hinduistycznych świątyniach,
poznajemy burmistrza, który później zaprasza nas na wesele, od czasu do czasu
robimy małą przerwę na pyszną filiżankę herbaty.
Sojeeb
poleca nam również park, który znajduje się na terenie wojskowym – jest więc
wątpliwe, czy uda nam się tam wejść. Jednak urok osobisty naszego kompana i
może również trochę nasz, sprawiają, że serce strażników mięknie i w końcu
udaje nam się wejść do środka. Oprowadza nas młody żołnierz, który niedawno
wrócił z misji w Kongu. Po spacerze siadamy przy sklepiku na szklaneczkę cza. Zabawny i bardzo miły pan
sklepikarz proponuje nam jeszcze paan, rodzaj odurzającej mieszanki zawiniętej w liść betelu.
Już
wcześniej wiele razy go próbowaliśmy, więc zgadzamy się z ochotą. Zaczynamy powoli
żuć i po jakichś dziesięciu sekundach krew uderza nam do głowy i zaczynamy
widzieć wszystkie gwiazdki – słowem zaczyna się dziać coś czego do tej pory
żadne z nas nie doświadczyło. Do tamtej chwili, szczerze przyznam, myślałam, że
z tym paanem to jakaś ściema;) Ale jednak nie. Sojeeb i nasz „przewodnik”
przestraszyli się nie na żarty, szybko przynieśli nam wodę i zaczęli żałować,
że nam pozwolili spróbować. Za to pan sklepikarz…Ten śmiał się do rozpuku i był
zadowolony jak nigdy, że udało mu się zaskoczyć obcokrajowców. Tak mu się
spodobaliśmy, że dostaliśmy jeszcze jeden paan na drogę, ale już więcej nie
spróbowaliśmy.
Następnie
Sojeeb zaproponował, abyśmy poszli z nim do jego szkoły. Powiedział, że właśnie
miał mieć jakiś egzamin, ale ten egzamin właśnie trwa… Przestraszyliśmy się, że
przez nas coś zawalił, ale zapewnił nas, że nie i że na pewno jak z nim
przyjdziemy, to będziemy nie tylko dobrym usprawiedliwieniem dla niego, ale też
wielką niespodzianką dla innych uczniów i nauczycieli.
Nie
wiem co to był za egzamin, ale chyba nie jakiś bardzo poważny, bo cała klasa
wydawała się bardzo rozbawiona i ani odrobinę zestresowana. Jak weszliśmy do
środka, to wszyscy zaczęli coś krzyczeć, śmiać się i robić z nami zdjęcia.
Nauczyciel zaczął z nami gadać, a po chwili… dał nam testy, kazał siadać w
ławce i… pisać egzaminJ
Wszystkich rozbawiło to tylko jeszcze bardziej i już w ogóle nie było mowy o
żadnym pisaniu, siedzeniu w ławkach czy skupieniu. Szczerze mówiąc, nie wiem
jaki był ogólny rezultat kolokwium, ale i tak jestem pewna, że nauczyciel to
wszystkim darował. Ciekawe jak by to wyglądało w jakiejś polskiej szkole na
prowincji…
Wychodząc
mieliśmy zmarszczki od ciągłego uśmiechania się do zdjęć i bolały nas brzuchy
od cudownej, spontanicznej, niepohamowanej dawki śmiechu. Ale wisienką na
torcie było zaproszenie od Sojeeba do niego do domu, abyśmy poznali jego Mamę i
siostry. Spotkanie było oczywiście niezwykle miłe – dostaliśmy jeszcze więcej słodkości, tym
razem zrobionych przez Mamę i mieliśmy okazję porozmawiać z rodziną naszego
nowego znajomego. Fajnie jest być w mieszkaniu, gdzie na pierwszym miejscu
rzucają się w oczy książki, a nie komputer czy tablet. Zresztą, rozmawiając z
Sojeebem, mieliśmy okazję wymienić uwagi na temat literatury czy teatru – to
rzadkość w grupie nastolatków, z którymi przecięliśmy szlaki w tej podróży.
Drugą rzeczą, którą od razu zauważyliśmy wchodząc do skromnego salonu, była
półeczka z pucharami i nagrodami za dobre wyniki w nauce. Coś kompletnie,
wydawałoby się, oldskulowego…
Nie zmienia to jednak faktu, że nasz nowy znajomy
jest przede wszystkim „normalnym” nastolatkiem, ekscytującym się krykietem i
Bollywood.
Gdy
odprowadzał nas na autobus, rozmawialiśmy o naszych planach na przyszłość.
Wcześniej Sojeeb przyznał, że chciałby zostać inżynierem, bo to prestiżowy i
dobrze płatny zawód. Ale gdy już się żegnaliśmy, zdążył nam wyznać pewien
sekret: „Wiecie, uczę się dobrze – powiedział w pewnym momencie – i chcę pójść
na inżynierię, ale…moim największym marzeniem jest zostać aktorem. Jak Salman
Khan!”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz