Do tej pory, począwszy od
Mongolii, a na Birmie skończywszy, sprawa z zakwaterowaniem przedstawiała się w
skrócie tak: im więcej płaciliśmy, tym lepszy był standard miejsca. Oczywiście,
różniło się to w zależności od kraju (np. za 15 USD w Wietnamie mieliśmy
właściwie luksusy z ogromnym śniadaniem, a za tę samą kwotę w Birmie
mieszkaliśmy w czystym, ale dość skromnym guesthouse’ie). Niemniej jednak wyżej
wspomniana zależność zawsze działała. Zawsze, tzn. dopóki nie dotarliśmy do
Bangladeszu. Tam nagle okazało się, że nieważne czy zapłacimy 5 USD czy 20 USD,
standard, obsługa i komfort pobytu są tak samo nieprzewidywalne. Ale po kolei.
Saint Martin’s Island
W Bangladeszu bardzo dużo
korzystaliśmy z CS, dlatego też pierwszy tradycyjny nocleg mieliśmy dopiero na
jedynej koralowej bengalskiej wysepce. Perypetie z zakwaterowaniem zaczęły się
już w momencie zejścia z łódki na ląd, gdy zaczepili nas kierowcy tuk tuka. Wymienili
nazwę hotelu, którego adres, jako jedyny, mieliśmy zapisany. „Świetnie”– pomyśleliśmy.
Nie tylko nie musimy się targować, ale jeszcze zostaniemy podwiezieni na
upatrzone wcześniej miejsce! W euforii zapomnieliśmy o podstawowej zasadzie
podróżniczej: jeśli coś jest zbyt piękne, aby było prawdziwe, to pewnie tak
właśnie jest. Po parunastu minutach byliśmy na miejscu. Dopiero tam okazało
się, że hotel jednak nazywa się inaczej. A w ogóle to nie jest hotel, tylko
resort, a jego właściciel nie jest kierownikiem, tylko menadżerem. Od razu
zapytaliśmy ile ta przyjemność spania „w resorcie” kosztuje. Cena wywoławcza: 2
000 taka[1] za noc. W końcu udało nam
się zejść do 2 500 taka za dwie noce + 500 za dzienne wyżywienie
(śniadanie i obiadokolacja). Po zakończonych negocjacjach zostaliśmy
oprowadzeni przez menadżera po całym przybytku: „O proszę, tu macie hamak –
można się bujać za darmo. A tam – pokazał na bungalow znajdujący się dokładnie
po przeciwległej stronie od naszego – różowe kwiatki, żeby było ładniej i
weselej. Nas bardziej interesowała jednak ciepła woda i ewentualnie wifi. „No
problem” – zapewnił nas właściciel. Już mieliśmy wnosić bagaże do naszego
domku, gdy zatrzymali nas kierowcy tuk tuka: „Należy się 200 taka”. No tak,
przyzwyczajeni do reguł obowiązujących w pozostałych krajach, wiedząc, że jest
to transport hotelowy, nie zapytaliśmy nawet, ile kosztuje, sądząc, że (jak
wszędzie!) jest on gratis. Nasza argumentacja jednak nikogo nie przekonała. Skończyło
się na 100 taka i wreszcie mogliśmy się zakwaterować.
Chyba nie muszę dodawać, że
przez następne dwa dni pobytu ciepłej wody nie dane nam było zaznać, podobnie
jak wifi (gwoli ścisłości, pierwszego dnia zapewniono nam jednak łączność ze
światem. Właściciel pożyczył nam swojego smartfona, do którego włożyliśmy naszą
kartę. To było miejscowe wifi). Może dlatego, że prąd był jedynie 2 godziny rano
i 3 godziny wieczorem. Samo w sobie to nam nie przeszkadza, tyle że jakoś
zapomniano nas o tym uprzedzić, chociaż pytaliśmy. Pierwsza noc i dzień
następny minęły bez większych niespodzianek. Zaznajomiliśmy się z innym „menadżerem”,
absolwentem filozofii (!), który właśnie otwierał resort po sąsiedzku. Gdy znów
wyłączono prąd po 22.00 poszliśmy spać, usypiani przez fale.
Rano czekała nas
niespodzianka. Gdy tylko się obudziliśmy, zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Dopiero
po dłuższej chwili odkryliśmy, że nasze okno jest na oścież otwarte, zasłonki
są przesunięte, a przez okno ktoś włożył nam do pokoju…szczotkę do mycia
podłóg! O co chodzi?! Bartek szybko wyjrzał na dwór, gdzie poprzedniego
wieczoru zostawił buty trekkingowe. Nie ma! Zaczęliśmy się poważnie zastanawiać,
co się dzieje. Nic innego nie zginęło. Wierzcie nam lub nie, gdy chwilę później
znów wyjrzeliśmy na dwór, buty stały jak gdyby nigdy nic. Szybko włożyliśmy je
do środka.
Na zewnątrz akurat przechadzał
się pan kierownik. „Problem?” – zapytał swoim zwyczajem. „Yes, problem” –
odpowiedziałam. Trzeba przyznać, że nawet on wydawał się lekko zaniepokojony i
nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować. Wyglądało na to, że ktoś chciał
tą wspomnianą szczotą podnieść nam moskitierę… Po co? Żeby nas podglądać? Żeby
zrobić sobie przysłowiowe „jaja”? Nie mam pojęcia. Taki był finał pierwszej hotelowej
historii.
Cox’s Bazaar
Nie wiem czy wiecie,
Bangladesz ma najdłuższą na świecie plażę. Nad Zatoką Bengalską rozciąga się
ona na długości około 125 kilometrów. Jej epicentrum stanowi Cox’s Bazaar. Możecie
być pewni, że każdy Bengalczyk, który z Wami będzie chciał porozmawiać, prędzej
czy później zapyta, czy byliście już w Cox’s Bazaar. Na czym polega ten
fenomen? Nie mam pojęcia, bo „kurort” wygląda jak skrzyżowanie Costa del Sol po
przejściu tajfunu z postsowieckim kurortem w basenie Morza Czarnego. Spaliśmy tam
tylko dlatego, że akurat tam zastała nas noc po drodze z wyspy koralowej do
Chittagongu. Z 2 800 taka, cena noclegu szybko zeszła do 1 500 ze
śniadaniem. Tym razem mieliśmy Internet, ciepłą wodę, telewizor, salon i
sypialnię, kilka szaf i tylko jednego karalucha, który się wybudził jak siadłam
na łóżku.
Bandarban
Jeśli akurat jakiś Bengalczyk nie
jest na wakacjach w Cox’s, to na pewno pojechał do Bandarban, czyli centrum
tzw. Chittagong Hill Tracks – jedynych gór w tym płaskim jak stół kraju. Traf chciał,
że byliśmy tam akurat wtedy, gdy zaczęły się wakacje szkolne, więc nie byliśmy jedyni.
O ile we wspomnianym kurorcie nad zatoką, hoteli nie brakuje, o tyle w Bandarban
jest ich za mało. Po godzinnej przechadzce, szybko okazało się, że albo nie ma
miejsc, albo jest za drogo, albo zbyt syfiasto, albo nie wpuszczają obcokrajowców.
Szczytem kpiny był tzw. pokój rodzinny w jednym z hoteli. Była to klita bez
okna z ogromnym materacem na całą podłogę. „Dla całej rodziny” – jak to powiedział recepcjonista. Wylądowaliśmy
więc w końcu w hotelu „Hill view”, zaraz obok dworca autobusowego. Jako że był
piątkowy wieczór nie było już tańszych pokojów. Zmuszeni byliśmy wziąć chyba
najdroższy, za 3 000 taka po „promocji”. Był to zdecydowanie najdroższy
niezaplanowany nocleg w ciągu 8 miesięcy podróży. Pomieszczenie było na tyle
duże, że mogliśmy się bawić w nim w berka lub w chowanego, ale za to trzeba było
się streszczać z kąpaniem, ponieważ ciepła woda była przez pierwsze 30 sekund.
Internet był tylko w lobby na dole (jeśli akurat był prąd), ale za to mieliśmy
telewizor i 3 łóżka. „Bengalskie, ręcznie rzeźbione drewno – jak nas zapewnił
menadżer. Drewno drewnem, ale prześcieradła
miały podejrzane plamy, a ręczniki chyba w ogóle były niezmieniane. Gdy zwróciłam
na to uwagę, menadżer zaraz posłał po boya hotelowego i upewnił się tylko, czy
na pewno mamy dwa hotelowe mydełka. Widać, mamy różne priorytety.
Tego samego wieczór jeszcze
kilka razy, niechcący (?) mieliśmy przyjemność spotkać pana dyrektora hotelu. Gdy
wyszliśmy na kolację do knajpy obok, po 3 minutach zjawił się on i bez pytania,
przysiadł się do naszego stolika. Zapewnił nas, że odbył 6-tygodniowy kurs
hotelarstwa w Danii. Powiedział również, że wcześniej pracował w
pięciogwiadkowym hotelu Peninsula w Chittagongu (przybytek ten słynie z ceny
Heinekena w puszce za 10 USD) a teraz jest tu, w Bandarban, gdzie zamierza
stworzyć drugą Peninsulę. Chciałoby się sarkastycznie powiedzieć „Powodzenia!”.
Na koniec biesiady, podczas której mówił tylko on, oznajmił, że w Europie
najbardziej podobała mu się telewizja. Bo w Bangladeszu – skrzywił się z
niesmakiem – to same telenowele lecą. Po posiłku zaprosił nas jeszcze na kawę,
za którą chyba w końcu sami zapłaciliśmy i tak się nam zakończył wieczór.
Następnego dnia na szczęście
zwolnił się tańszy pokój za połowę ceny, czyli 1 500 taka. Był bardzo
podobny. Różnił się tylko tym, że zamiast 3 łóżek było tylko jedno i zamiast 60
metrów kwadratowych, było tylko 30 (swoją drogą metraż pokoju ma w Bangladeszu chyba
znaczący wpływ na cenę – większy niż czystość czy brak robactwa). Cała reszta
się zgadzała, tj. bengalskie, ręcznie rzeźbione, drewno i ciepła woda przez pół
minuty. Zapomniałam wspomnieć, że przy zakwaterowaniu, dostaliśmy od menadżera
wizytówkę i nieopatrznie daliśmy mu również nasz numer telefonu, z czego
skwapliwie korzystał i dzwonił pod byle pretekstem. Poprzedniego wieczoru mówił
też coś o możliwości załatwienia nam jedynego bengalskiego piwa „Hunter”. Pomyśleliśmy,
że można by spróbować. W tym celu zadzwoniliśmy do menadżera, który natychmiast
przybiegł i bez pukania wszedł do naszego pokoju. Następnie, bez pytania, rozsiadł
się na sofie z bengalskiego, ręcznie rzeźbionego drewna i zaczął rozmawiać,
tzn. mówić. „Jak tam łóżko, nie za małe?” – spytał z troską. Bartek
nieopatrznie zażartował, że łóżko spokojnie pomieściłoby nawet trzy osoby. „O,
to może ja dołączę” – zaśmiał się obleśnie. Nie podzieliliśmy jego wesołości. Chodziło
nam tylko o dwie puszki Huntera. Dowiedzieliśmy się, że należy się 450 taka, a
puszka kosztuje 150. „Jak to – zapytałam – to chyba razem będzie 300”? A ja? – powiedział
urażony menadżer. Jego bezczelność była nieziemska. Dałam mu te 300 taka, a on
miał wieczorem przynieść piwo. Zaznaczyliśmy, że zejdziemy po nie do lobby, bo
nie chcieliśmy, aby znów wpraszał się do pokoju. Aluzja nie została zrozumiana.
W końcu, przy odbieraniu zawiniętych w gazetę puszek, Bartek powiedział mu
wprost, że chcemy odrobiny prywatności i nie potrzebujemy towarzystwa. I wiecie
co? Menadżer się obraził. Przestał się uśmiechać, mówić „dzień dobry” i dzwonić.
Co za niepowetowana strata! Ciekawe czy tego też nauczył się w Danii na kursie…
cd. hotelowych przygód Doroty
i Bartka nastąpi wkrótce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz