Przejazd pociągiem z Ułan Bator do Zamyn Uud
był dobrą decyzją. Po pierwsze dlatego, że to najtańsza opcja przedostania się
do granicy mongolsko-chińskiej, a czternastogodzinna jazda w pociągu z
miejscami tylko siedzącymi na długo zapadnie nam w pamięć. Po drugie, jest to
forma korytarza aklimatyzacyjnego, po przebyciu którego nic w pozostałych
krajach azjatyckich nie powinno nas już dziwić, a w każdym razie będziemy
przygotowani na to, czego nie możemy spodziewać się na swoim podwórku.
Pociąg sam w sobie nie stanowił zaskoczenia i
nie różnił się zbytnio od kolei znanych z wypadów po Ukrainie, Rosji, czy
innych krajach Europy Wschodniej. W wagonie miało nie być miejsc leżących, ale
to również nie zaskoczenie, bo numeracja w każdym wschodnim pociągu wskazuje na
możliwość zaadaptowania wagonu tylko pod transport osób z miejscami siedzącymi.
Zamiast sześciu miejsc, przedział plackarty dzieli się pomiędzy dziewięciu
pasażerów i tyle. Teoria jednak często mija się z praktyką. Nie inaczej było i
tym razem.
Kupiliśmy bilet z miejscówkami siedzącymi.
Już od wejścia mieliśmy szczęście, bo jako pierwsi dotarliśmy do przedziału,
więc był czas na rozlokowanie bagażu i zajęcie jednego z kufrów na własny
użytek. Chwilę później przez korytarz przetoczyły się dziesiątki ludzi
taszczących ciężkie pakunki, toboły, pudła, torby, kosze i wszelkiej maści innego
rodzaju pojemniki (projektanci tych wagonów nawet w najśmielszych myślach nie
zakładali takiej ładowności i pakowności kreślonych przez siebie konstrukcji). Wszystkie
te worki, walizy i siaty zapełniły niebawem kufry bagażowe i każdą wolną
przestrzeń na półkach. Na duchu podtrzymywało nas zapewnienie znajomej z Ułan
Bator, która podkreślała, że gorzej jest na odcinku od granicy z Chinami do
Mongolii, kiedy to handlarze wracają z towarami zakupionymi u wschodniego
sąsiada. Wtedy to podobno nie ma miejsca! Czyli my mieliśmy z górki.
Dziewięcioosobowy przedział zrobił się nie
wiadomo kiedy dziesięcioosobowy. Chwila nieuwagi a było nas już jedenaścioro, a
niebawem i dwanaścioro. Do tego należy jeszcze dodać nie wiadomo czyje dzieci,
które pojawiały się i znikały z prędkością światła, jakby w sąsiednich
przedziałach potworzono jakieś dzieciopędne manufaktury. Siedzimy zatem
ściśnięci po czworo albo pięcioro na trzech miejscach, odliczając godziny do
końca tej przygody. Mało kto się rusza, bo wzdłuż wagonu krążą ci, dla których
miejsca siedzącego nie starczyło. Rasowe sępy. Odejdziesz do toalety albo schylisz
się odrobinę, aby zdjąć buty – przepadłeś i jedziesz dalej na stojaka. I nie
myśl, że ratuje ciebie trzymany w ręce bilet z miejscówką siedzącą. Bez
znajomości języka osiągniesz co najwyżej wzruszenie ramionami. Tu w końcu
chodzi o walkę, by jak najwygodniej spędzić tę długą noc.
Przeciskając się pomiędzy nogami i tobołami,
krążą po korytarzach prowadnice, zachęcając do kupna herbaty albo kawy. Oprócz
nich niektórzy pasażerowie próbują sprzedać pozostałym cokolwiek z tego co sami
taszczą ze sobą od dworca w Ułan Bator. Ktoś otwiera torbę z brązowo-fioletowawymi
kamieniami wielkości dwóch kciuków. Te cieszą się sporym zainteresowaniem i po
chwili część pasażerów pocmokuje, trzymając te minerały w ustach (widocznie
jakieś zdrowotne specyfiki, ale nie było jak nam tego wytłumaczyć). Ktoś inny
przejdzie z czasopismami albo zupkami błyskawicznymi. Są też sprzedawcy
różnistych herbat i innych liści lub źdźbeł leczniczych. Po każdej stacji, do
przedziałów zaglądają dodatkowo przekupki z termosami wyładowanymi po brzegi
buuzami. W ofercie mają też przygotowane w domach zestawy obiadowe – kawałki
baraniego mięsa z warzywami. Każda z tych osób, witając w przedziale, rozejrzy
się uprzednio czy nie ma gdzieś skrawka na ulokowanie własnych pośladków. Jak
tylko znajdzie takowy, skorzysta bez mrugnięcia okiem. Należy zatem brać pod
uwagę, że miejsca dla nas znowu ubędzie. Czasem, zupełnie bez przyczyny, kilka
osób gdzieś znika (chociaż nie ma stacji) i już się więcej nie pojawiają. W ich
miejsce przychodzą następni. Roszady naprawdę niesłychane.
W nocy, kiedy zgasną światła, nakazując
każdemu bez wyjątku ułożenie się do snu, przestrzeń na sen jakoś się znajduje.
Ktoś właduje się na najwyższą półkę, tuż pod samym sufitem. Ludzie splatają się
na leżankach po dwie, a jak z dziećmi to i po trzy osoby. Wolne krawędzie
obsiądą ci, którzy dotychczas nie mieli miejsca wcale albo przechadzali się od
przedziału do przedziału, przysiadając na chwilę to tu, to tam. Nie zmarnuje
się żaden centymetr kwadratowy powierzchni leżanki, dlatego lepiej jest spać z
wyciągniętymi nogami. Jeśli zegniesz je w czasie snu, możesz być pewna lub
pewien, że obudzisz się z nowym sąsiadem, opierającym zmęczoną głowę o twoje
kolano.
Gdy przychodzi świt, zaczyna się powolne
ziewanie i pojękiwanie. To nienaturalnie powyginane przez kilka godzin ciała
dają o sobie znać. Ogólne przecieranie oczu, przeciąganie się, pochrząkiwania.
Za jakieś dwie godziny dojeżdżamy do Zamyn Uud. Czas na przygotowanie się do
wyjścia. To ostatnie chwile na przygotowania przed transakcjami
przygranicznymi. Panowie kotłują się zatem przy kiblu na papierosie, a panie
wyciągają z przepastnych torebek coś jakby urządzenia przypominające z
daleka tablety i netbooki. Jest to
jednak tylko złudzenie takiej mnogości elektroniki (to co wydaje się netbookiem
jest w rzeczywistości pojemnikiem z szeroką paletą kolorów, cieni, pudrów,
pędzelków i innych, zadziwiających oko, przyrządów
podkreślająco-upiększających). Handel rządzi się swoimi prawami.
Pociąg jedzie teraz wzdłuż asfaltowej drogi.
Od czasu do czasu pojawi się pusta ciężarówka, która podobnie jak my zmierza do
granicy. W oddali widać już wychodzące nam na powitanie miasto graniczne Zamyn
Uud. Azja dopiero się zaczyna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz