11.
kostki lodu
Przy
odwiedzinach krajów azjatyckich, nastawmy się na napoje z dużą
ilością kostek lodu. Nieco inaczej będzie w Chinach, gdzie piwko,
wódkę lub, jak kto woli, napoje bezalkoholowe, zaserwują nam
prosto z lodówki. Być może jest to jeden z wyznaczników większego
dobrobytu społeczeństwa chińskiego. Poza tym, w Chinach do
jedzenia serwuje się cienką zieloną herbatę, przeważnie wrzącą,
z imbryczka. Wjeżdżając z Chin do Laosu i kręcąc się po krajach
sąsiednich, w knajpach lokalnych możemy o lodówce zapomnieć. Bary
i street foody z lodówkami też, oczywiście, znajdziemy, ale
skupiamy się tutaj na ogólnym wrażeniu.
Większość barów i knajpek posiada przenośne lodówki, które codziennie uzupełniają o nową partię lodu do napojów. Może to być jeden wielki lodowy kloc, który właściciel samodzielnie rozłupuje. Są też dostawcy gotowych kostek lodu, przeważnie w trzech postaciach. Podłużne sople, kostki o wielkości i wyglądzie kieliszka wódki 40 ml oraz kostki „klasyczne”. Lód jest bardzo istotny, gdyż mało kto chłodzi same napoje. Kolorowe butelki z napojami, piwem i wodą, czekają na świeżym powietrzu, aż je ktoś opróżni. Zamawiając napoje, otrzymujemy lód w gratisie. Zwykle są to metalowy kubek, szklanka lub kufel, wypełnione po brzegi darmowymi lodem. Dokładka kostek lodu zazwyczaj jest również bezpłatna. Sporadycznie trafiają się patenty z metalowym kubkiem, mocno wymrożonym w zamrażarce, który momentalnie przekazuje niską temperaturę napojom ze stolika. W lepszych knajpach lokalnych, które wyróżniają, od tych tańszych, karty dań (rzadko w języku angielskim), często otrzymujemy do napojów wiaderko lodu i nie ma znaczenia, że zamówiliśmy tylko jedną szklankę soku, czy wodę. Z naszego doświadczenia wynika, że jak pojawi się wiaderko, o jego wartość powiększony zostanie nasz ostateczny rachunek. Jak nie chcemy płacić za kostki, których i tak nie damy rady przejeść, możemy od razu zaznaczyć, że wiaderko nie jest potrzebne. Jak mamy szczęście, i lokal posiada lodówkę, otrzymamy i tak mocno schłodzony napój. Jeśli lodówki nie ma, oszczędzany kilka złotych, ale napój będzie serwowany w temperaturze pokojowej, czyli około 30 stopni. To co ważne przy okazji samych kostek, przestrzega się przed spożywaniem w Azji napojów z kostkami lodu niewiadomego pochodzenia. Ostatnie 13 miesięcy naszej podróży, przeczy jednak tym ostrzeżeniom, pokazując, że tanie street foody i bary, w których stołowaliśmy się i stołujemy bez przerwy w krajach azjatyckich (liczone w setkach), i które z pewnością zostałyby zamknięte przez zachodnie sanepidy, oferują czysty lód z wody zdatnej do picia. Zgoda, na pewno trzeba zachować ostrożność i przyjrzeć się miejscu, w którym będziemy jeść i pić, a jak tylko zapali się nam czerwona lampka, po prostu poszukajmy innego lokalu. Na pewno gorzej było dekadę wcześniej. Jednak obecnie, naszym zdaniem, z kostkami lodu w Azji wcale nie jest tak źle. Trzeba jedynie zachować minimum zdrowego rozsądku.
Większość barów i knajpek posiada przenośne lodówki, które codziennie uzupełniają o nową partię lodu do napojów. Może to być jeden wielki lodowy kloc, który właściciel samodzielnie rozłupuje. Są też dostawcy gotowych kostek lodu, przeważnie w trzech postaciach. Podłużne sople, kostki o wielkości i wyglądzie kieliszka wódki 40 ml oraz kostki „klasyczne”. Lód jest bardzo istotny, gdyż mało kto chłodzi same napoje. Kolorowe butelki z napojami, piwem i wodą, czekają na świeżym powietrzu, aż je ktoś opróżni. Zamawiając napoje, otrzymujemy lód w gratisie. Zwykle są to metalowy kubek, szklanka lub kufel, wypełnione po brzegi darmowymi lodem. Dokładka kostek lodu zazwyczaj jest również bezpłatna. Sporadycznie trafiają się patenty z metalowym kubkiem, mocno wymrożonym w zamrażarce, który momentalnie przekazuje niską temperaturę napojom ze stolika. W lepszych knajpach lokalnych, które wyróżniają, od tych tańszych, karty dań (rzadko w języku angielskim), często otrzymujemy do napojów wiaderko lodu i nie ma znaczenia, że zamówiliśmy tylko jedną szklankę soku, czy wodę. Z naszego doświadczenia wynika, że jak pojawi się wiaderko, o jego wartość powiększony zostanie nasz ostateczny rachunek. Jak nie chcemy płacić za kostki, których i tak nie damy rady przejeść, możemy od razu zaznaczyć, że wiaderko nie jest potrzebne. Jak mamy szczęście, i lokal posiada lodówkę, otrzymamy i tak mocno schłodzony napój. Jeśli lodówki nie ma, oszczędzany kilka złotych, ale napój będzie serwowany w temperaturze pokojowej, czyli około 30 stopni. To co ważne przy okazji samych kostek, przestrzega się przed spożywaniem w Azji napojów z kostkami lodu niewiadomego pochodzenia. Ostatnie 13 miesięcy naszej podróży, przeczy jednak tym ostrzeżeniom, pokazując, że tanie street foody i bary, w których stołowaliśmy się i stołujemy bez przerwy w krajach azjatyckich (liczone w setkach), i które z pewnością zostałyby zamknięte przez zachodnie sanepidy, oferują czysty lód z wody zdatnej do picia. Zgoda, na pewno trzeba zachować ostrożność i przyjrzeć się miejscu, w którym będziemy jeść i pić, a jak tylko zapali się nam czerwona lampka, po prostu poszukajmy innego lokalu. Na pewno gorzej było dekadę wcześniej. Jednak obecnie, naszym zdaniem, z kostkami lodu w Azji wcale nie jest tak źle. Trzeba jedynie zachować minimum zdrowego rozsądku.
12.
ludzie z siatami
Kraje
azjatyckie toną w plastikowych siatkach jednorazowych. Jest to
obrazek do tego stopnia powszechny, że zaczynamy zastanawiać się,
po co w Europie tak usilnie walczymy z ograniczeniem ich produkcji,
skoro i tak europejskie podwórko to promil problemu. W Azji, w
tanich, przenośnych punktach gastronomicznych, torebkę foliową
otrzymujemy do wszystkiego. Często nawet kawa, herbata, soki lub
szejki nalewane są bezpośrednio do torebki foliowej, którą
następnie sprzedawca przebija słomką, a sama torebka jest pakowana
w kolejną torebkę. Po ulicach przebiegają tłumy z ryżem lub
kluskami w siatkach jednorazowych. Siatki zalewa się przeróżnymi
zupami i pakuje do nich pierożki. Owoce i warzywa na ulicy,
pojedyncza paczka papierosów, czy mała butelka wody, wszystko
trafia w pierwszej kolejności do torebki foliowej, a dopiero później
w nasze dłonie. Azjatycki rynek spożywczy jest olbrzymi, co tylko
potęguje problem zaśmiecenia środowiska naturalnego odpadami z
plastiku. Skala problemu tkwi z pewnością w małej świadomości
społeczeństw azjatyckich w tej materii. Torebkę i każde inne
plastikowe naczynie, po skończonej konsumpcji, wywala się tutaj
przez okno pędzącego pociągu i autobusu prosto do dżungli albo na
pole ryżowe. Co ciekawe, w miejscach turystycznych, w Laosie,
Kambodży, Wietnamie, czy Tajlandii znajdziemy tablice z prośbą o
nie zaśmiecanie środowiska naturalnego, która skierowana jest
bezpośrednio do przyjezdnych. Tymczasem miejscowi, jak wywalali,
tak wciąż wywalają śmieci bezpośrednio w krzaki lub do rzeki.
Skala konsekwencji najmocniej uderzyła nas w Bangladeszu. Wcześniej
nawet czasem mieliśmy zabawę z własnej nieznajomości realiów
azjatyckich, gdy obserwowaliśmy w pociągach, jak po zakończonym
obiedzie, jedna osoba zbiera od pozostałych członków rodziny
wszystkie plastikowe śmieci. Mówiliśmy sobie, no popatrz!, czyli
jednak można pójść do śmietnika. Nie jest wcale tak źle! Po
czym, stawaliśmy się świadkami opuszczenia szyby i wywalenia
wszystkiego na zewnątrz. W największych miastach Bangladeszu, czyli
Dhace i Chitaggongu, kanały często wyglądają, jakby w ogóle nie
było w nich wody, podczas gdy ta jest tam z pewnością, ale ginie
w zwałowiskach śmieci i plastikowych odpadów. Raz, stojąc na
mostku i próbując dostrzec jakikolwiek ruch ścieków pod
śmieciami, obserwowaliśmy chłopca, który wyszedł z domu i niósł
w dłoniach kubeł z odpadkami. Patrz, jaki porządny maluch! Takie
sprawiał wrażenie, dopóki tuż przy nas nie wyrzucił zawartości
kubła do kanału. Ale czemu tu się dziwić, skoro w okolicy ciężko
o znalezienie choćby najmniejszego kubła na śmieci? Ważne, że
brud i robale będą poza domem.
13.
wróble
Na
warszawskim Mokotowie, od dłuższego czasu obserwowałem coraz
mniejszą ilość wróbli, a w zasadzie to ich brak. Nie wiem, jak to
wygląda w innych miejscach Polski, choć spotkałem się z
niepokojącą informacją o zanikaniu populacji tych ptasich braci
bohaterów książki Ireny Jurgielewiczowej O
czterech warszawskich pstroczkach.
Niegdyś wróble były wszędzie (jeszcze w nie aż tak odległych
latach 90tych). Teraz rzadko kiedy spotyka się je na chodnikach,
skwerach, przy karmnikach i na parapecie. Pojawia się za to wciąż
więcej i więcej gołębi oraz rybitw. Wróble mamy za to w każdym
azjatyckim mieście i wsi. I to całe stada. O co chodzi? Czy ktoś
wie?
14.
tłuste psy, jak cielaki
Kto
już Azję odwiedził, ten wie. Psiska wielkości budy z płotem są
tutaj wszędzie i wyglądają jakby tylko czekały, żeby połknąć
czyjąś goleń. Prawie zawsze szaro-bure i poruszające się stadami
lub rodzinami. Jak wyskoczą znienacka, ze strachu serce zatrzymuje
się w podniebieniu. Nie mieliśmy jednak ani jednej przykrej
przygody z tymi bydlakami. Psy są wielkie i łatwo wzbudzają
niepokój swoim wyglądem, jednak, nawet kiedy otaczała nas większa
ich ilość, nie miały złych zamiarów. Przyglądały się i po
chwili odchodziły. Może mieliśmy szczęście (przez prawie 14
miesięcy), a może inne relacje zostały nazbyt wyolbrzymione. Nie
jestem w stanie tego ocenić. Psy jednak, naszym zdaniem, wcale nie
są tutaj tak straszne, jak się o nich pisze. W Mongolskim stepie
liczyliśmy nawet po cichu na jakąś bandę psów, ale żadna nie
zjawiła się. W Chinach sprawa jest o tyle prosta, że nadwyżkę
bezpańskich psów i kotów (których nie przeznacza się na
konsumpcję), z automatu poddaje się uśpieniu lub sterylizacji.
Chiński rząd przeznacza na ten cel, podobno, gigantyczne
środki. Ale dzięki temu, dzikich zwierząt faktycznie nie ma za
wiele na ulicach miast, nie licząc tych przy straganach, bazarach i
dworcach, ale to normalna sprawa również na naszym podwórku. Psów
i kotów więcej znajdziemy na prowincji. W Laosie, często mieliśmy
spotkania z psami, które jak już były, to przedstawiały obraz
nędzy i rozpaczy. Wielkie wychudzone cielaki, zalegające gdzie się
da, ale odchodzące, gdy się do nich zbliżamy. Kambodżę i Wietnam
wspominamy pod tym względem podobnie. W Tajlandii koty buszują
wszędzie, a samych psów też jest więcej. Rzadziej wyglądają
jednak jak wychudzony cielak. Raczej jak kawał baleronu. Cielska
rozkładają gdzie popadnie i leżą tak całymi dniami. W Tajlandii
widać, że każdy kot i pies ma swojego, nieoficjalnego opiekuna,
który dokarmia zwierzaka resztkami. W Birmie ilość bezpańskich
kotów jest również wysoka, ale to psy zapadły nam najsilniej w
pamięć. Być może dlatego, że często nocowaliśmy na dworcach
kolejowych lub autobusowych. W każdym razie w Birmie były to
wielkie okazy i rzadko kiedy samotne. Najczęściej w grupkach kilku
lub kilkunastu osobników. W Bangladeszu zwierzęta jakoś pochowały
się i na ulicach miast spotykaliśmy je sporadycznie. Być może to
efekt przeludnienia. Ludzie siedzą i leżą tutaj dosłownie
wszędzie, a w samej Dhace nawet pas zieleni między jezdniami jest
zajęty przez koczujące rodziny. Psa ciężko byłoby gdzieś
wcisnąć. Może dlatego, aż tyle jest ich w sąsiedniej Birmie,
która przy Bangladeszu, jawi się niczym raj wolnych przestrzeni? W
Malezji i Singapurze psy kręcą się po ulicach, ale dość
sporadycznie. W Malezji może bardziej na prowincji. W obu krajach
widać, że władze starają się kontrolować liczebność psów.
Kotów ta kontrola chyba nie obejmuje, bo gdzie nie pojechaliśmy,
pałętały się pod nogami. Indonezja, podobnie jak Malezja, to koci
raj. Koty są wszędzie, a co sprytniejsze ładują się nawet na
piętra naszego kondominium (mieszkamy na 12 piętrze) i wyjadają
odpadki (lokatorzy trzymają kubły ze śmieciami na korytarzach).
Psy, po ostatnim miesiącu, moglibyśmy policzyć na palcach jednej
dłoni, ale nie ruszamy się dużo z samej Dżakarty, więc
prawdopodobnie na prowincji znajdzie się ich trochę więcej. Nie są
to też wychudzone cielaki rodem z Laosu, czy Birmy, ani przerośnięte
salcesony z Tajlandii. Takie zwykłe burki. Ale dzięki temu i
niepokój jest mniejszy.
15.
skutery, jak ciężarówki
Skutery
to jedna z azjatyckich wizytówek. Najłatwiejsze w zakupie, bo w
przystępnej cenie (szczególnie dla miejscowych) i nie trzeba dużo
myśleć przy okazji ich prowadzenia. Dodajemy gazu i jazda. Na
naszej trasie skutery zaczęły się na dobre od Laosu. Wcześniej, w
Mongolii, przeważały wielkie Toyoty Landcruiser lub nieco słabsze
Hiluxy (a niby taki biedny kraj), ale duża ilość terenówek jest
zrozumiała przy tak trudnych warunkach drogowych w kraju. Z kolei w
Chinach, które mają silniejszą gospodarkę, więcej obywateli może
sobie pozwolić na własne cztery kółka (przeważa produkcja
krajowa, ale sporo też „japończyków”). Skutery to dla nas
Laos, Birma i Tajlandia, ale w szczególności Wietnam i Indonezja. W
Malezji, Singapurze i Bangladeszu, też jest ich sporo, ale, pod
względem liczebności na drogach, nie dorównują Wietnamowi i
Indonezji do pięt. Co zwraca uwagę przy okazji skuterów? Nie tyle
ich zatrzęsienie na drogach, a często również i na chodnikach
(wieczorny spacer po Hanoi może dać w kość), co sposób ich
wykorzystania. Tutejsze skutery nie posiadają limitów ładowności.
Nie liczy się waga, ani gabaryt. Wszystko da się załadować, po
czym, spokojnie lawirować, pomiędzy innymi pojazdami, po
zakorkowanych ulicach. Mistrzem, którego zapamiętałem, był
kierowca przewożący klatki z kurczakami. A były ich cztery rzędy.
Wszystko pięknie obwiązane linkami, aby jako tako trzymało się,
tworzyło bryłę i zachowało odpowiedni balans. Drugi mistrz to
kierowca z kibelkami. Sedesów zapakował sześć, cztery w dwóch
rzędach na siedzisku i dwa kolejne po bokach, niczym sakwy przy
Harleyu. Obrazek złoto to również, czteroosobowa rodzina, którą
wyłapałem z okna autobusu. Ojciec prowadzi. Pomiędzy nogami stoi,
oparte o kierownicę, kilkuletnie dziecko. A z tyłu matka karmiąca
piersią drugie z dzieci. Jak już jesteśmy przy dzieciach,
ciekawostką jest, że nawet te najmłodsze maluchy potrafią stać
przez całą drogę nieruchomo, grzecznie trzymając się kierownicy.
W Europie, brzdące nie mogą usiedzieć krótkiej chwili w jednym
miejscu, a tutaj proszę, jak działa skuterowa musztra i chęć
przetrwania.
Pekin. Chiny. Zakazane Miasto. Nam udało się wykonać zdjęcia dopiero z piątego rzędu, ale dla Chińczyków tłum nie stanowił problemu. |
Stołówka na uniwersytecie w Bangkoku. Lód po samą szyję. |
Luang Namtha. Laos. Zajęcia praktyczne z przechodzenia przez drogę w Azji. Ciekawe, jak poradziły sobie na zaliczeniach po asfalcie. |
Ho Chi Minh. Wietnam. Zajęcia z WF-u na basenie. |
Bangkok. Tajlandia. A podobno ryż nie tuczy, jak ziemniaki. |
Yangon. Birma. .... nie robię. |
Dżakarta. Indonezja. Wolicie z muzyczką, czy świecącymi ślepiami? |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz