Pobyt
w Malezji zleciał wyjątkowo szybko. Wczesnym niedzielnym rankiem 15 lutego nasz
nieoceniony gospodarz, Nasri odwiózł nas na najbliższą stację benzynową, skąd
do bramek na autostradę już było niedaleko. Zależało nam na jak najszybszym
znalezieniu kierowcy, jadącego na północ.
Nie tylko dlatego, że mieliśmy przed
sobą grubo ponad 1200km, ale również dlatego, że Nasri postanowił na nas
poczekać, dopóki nam się nie uda. Z jednej strony, chciał mieć pewność, że
ruszymy się z miejsca, ale przede wszystkim był zwyczajnie ciekaw jak wygląda
„łapanie okazji” w praktyce. Malezyjscy kierowcy nie zawiedli, mimo nieludzkiej
9.00 rano w niedzielę. Podwózkę do Georgetown mogliśmy mieć w ciągu paru chwil,
ale akurat tym razem jechaliśmy dokładnie w przeciwną stronę. Jeden facet
bardzo chciał nam pomóc, choć nie jechał w naszą stronę. Postanowił więc dać nam
jakieś banknoty. Oczywiście natychmiast odeszliśmy, ale ciężko było się
wykręcić. Trwało to dobrych kilka chwil. W końcu prawie na siłę wcisnął nam kasę
i czym prędzej odjechał. Byliśmy przekonani, że dostaliśmy kilka groszy, np. na
coś do picia, czy coś w tym stylu. Ale nagle okazało się, że dostaliśmy
naprawdę sporo! Zdecydowanie za dużo. Chcieliśmy za nim pobiec, ale było za
późno. Nie wiedzieliśmy zupełnie co zrobić – źle się z tym czuliśmy. Bo prawdą
jest, że żyjemy i jeździmy skromnie, ale są osoby, które bardziej by tej kasy
potrzebowały. Mamy nauczkę i zarazem prośbę do innych autostopowiczów w Malezji
: trzeba uważać, co się mówi;) My tylko staliśmy, mówiąc, że robimy to dla
zabawy, a i tak zostaliśmy obdarowani, bo jednak woleliśmy stać i czekać, niż
wziąć autobus. Staliśmy dobrą chwilę, nie wiedząc, co z tym fantem zrobić. Na
to, podjechał Nasri (do tej pory stał w oddaleniu, incognito), a my
opowiedzieliśmy, co się właśnie wydarzyło. Zapewnił nas, że w Malezji pomocy
się nie odmawia, jaka by nie była i jak bardzo byśmy jej (nie)potrzebowali.
Nasri
stwierdził, że podwiezie nas do bramek. Był to dobry pomysł, bo za chwilę
mknęliśmy przed siebie z pewnym młodym chłopakiem, który akurat wybierał się na
krótkie wakacje do Tajlandii. Powiedział, że będzie miał po drodze, ale potem
okazało się, że wcale nie! Nadłożył z 20 km specjalnie dla nas! Pożegnaliśmy
się i ustawiliśmy przy kolejnym wjeździe na autostradę. Już z daleka widzimy
ciężaróweczkę, która obiecująco włącza kierunkowskaz i hamuje tuż obok.
Wskakujemy i jedziemy prosto do granicy!
Po
drodze okazuje się, że jest to kierowca najprawdopodobniej z tej samej firmy, w
której pracowali dwaj inni, którzy pomogli nam kilka miesięcy temu. Mamy więc
do tej firmy szczęście:) Ponadto, to przedsiębiorstwo logistyczne ma świetną
lokalizację: jakieś 50 metrów od granicy. To był więc już trzeci jej pracownik,
którego mieliśmy przyjemność poznać. Wcześniej jechaliśmy z Hindusem, potem z Chińczykiem,
a teraz naszym kierowcą był Malaj. Zostawił nas w znajomym już miejscu – stąd podreptaliśmy
na piechotę.
Cieszyliśmy
się, że tym razem mamy już gotowe wizy w paszporcie. Mieliśmy tym samym
nadzieję, że wszystko pójdzie sprawnie. Kasę podarowaną nam przez tego
niesamowitego człowieka na stacji benzynowej postanowiliśmy wykorzystać na
bilety powrotne do Bangkoku i prezenty dla Nuenga, czyli „naszego” tajskiego
policjanta (o którym mówiliśmy w poprzednim poście) oraz jego dzieci: dwóch
uroczych dziewczynek w wieku 3 miesiące i 3 lata. Gdy rozstawaliśmy się z nim
kilka dni wcześniej, poprosił nas, by koniecznie do niego zadzwonić z granicy,
a on po nas przyjedzie i zawiezie nas na dworzec kolejowy w Hat Yai. Ludzie są
jednak niesamowici!
Tymczasem
zbliżaliśmy się do granicy. Malezyjczycy przepuścili nas bez problemu, ale utknęliśmy
po stronie tajskiej. 10 „okienek”, z czego 3 czynne, zupełnie jak kasy w polskich
supermarketach w weekendy. W końcu jakaś pani podeszła do tego, przy którym staliśmy.
Zgłupiałam, gdy pani celniczka kazała mi pokazać 20 000 BHT (ok 2 300
pln) w gotówce! Jak to? Otóż, okazało się, że mając wizę na dłużej niż jeden miesiąc,
należy okazać posiadane środki. Wtedy przypomniałam sobie, że rzeczywiście
widziałam jakąś informację tego typu w ambasadzie w Georgetown, ale kompletnie
się nią nie przejęłam.
Oczywiście
nie mieliśmy nawet 10% tej kwoty, a to jeszcze była wymagana ilość tylko na 1
osobę! Proponujemy, że możemy wydrukować gdzieś wyciągi z kont. Ale nie,
niestety, potrzebna jest gotówka. Bez tego nie przekroczymy granicy. Opatrzność
jednak nad nami czuwała. Zazwyczaj na kontach bieżących nie mamy więcej niż 100
euro. Traf jednak chciał, że przed wyjazdem do Malezji zrobiłam większy przelew
na swoje konto, w zupełnie innym celu. Pieniędzy jednak nie wykorzystałam, więc
wiedziałam, że przynajmniej na pewno te 20 000 BHT możemy wyciągnąć. Pytamy, gdzie
jest bankomat. Wskazano tam miejsce – było to jakieś 50 metrów ZA granicą.
Zwyczajnie nas wypuścili, bez żadnej obstawy, teoretycznie nielegalnie, na
tajską ziemię.
Wracamy
z kasą, ale mamy jedynie 20 000 BHT, a nie 40 000 BHT, choć jest nas
dwoje. Uśmiechamy się, mówimy, że jesteśmy małżeństwem, jakby to miało pomóc. I
ku naszemu zdziwieniu, POMAGA! Słychać to upragnione „cyknięcie” pieczątek i
już jesteśmy z powrotem w Tajlandii.
Na
Nuenga czekaliśmy około dwie godziny. Ponieważ on ledwo mówi po angielsku, a my
po tajsku, nie bardzo się zrozumieliśmy z godziną i dniem przyjazdu. Ale nie
szkodzi. Ucieszyliśmy się bardzo, jak go zobaczyliśmy. Zgodnie z obietnicą,
facet „zrobił” 100 km, żeby nas odebrać z granicy! Do dworca w Hat Yai mamy 60
km. Na szczęście jest niedziela, więc ruch na drodze niewielki, dzięki czemu po
godzinie jesteśmy przed dworcem. Pociąg jest za 15 minut, więc czas mamy
idealny! Chcieliśmy jeszcze go zaprosić na obiad, ale zdaje się, że chyba nie
miał więcej czasu, a może po prostu chciał, abyśmy zdążyli na ten pociąg.
Wręczyliśmy mu drobne upominki na pamiątkę i rozpłynęliśmy się w podziękowaniach.
Nasze zaskoczenie i wzruszenie sięgnęło zenitu, gdy Nueng wręczył nam koraliki
i medalik jako talizmany od Buddy.
W
euforii pożegnaliśmy się, obiecaliśmy, że jak będziemy w okolicy, to będziemy
się odzywać i zaprosiliśmy Nuenga do Bangkoku, kiedy tylko będzie chciał. Nie
wierzyliśmy szczęściu. Bilety na najtańszy pociąg do stolicy (ok. 28 pln/os)
zakupiliśmy bez problemów. Pociąg był za dosłownie kilka minut, ale mój mąż
koniecznie chciał się dowiedzieć, co oznacza jego medalik, bo po bliższych
oględzinach okazało się, że na medaliku jest całkiem fajny pyszczek kota! A
ponieważ koty ostatnio nam duchowo towarzyszą w różnych aktywnościach,
uznaliśmy to za kolejny dobry omen!
Gdzie
więc można się zapytać, co oznacza kot na wisiorku? Oczywiście, w informacji
kolejowej w Hat Yai! Ale kto zna mojego męża, nie może się temu dziwić. Nie
muszę dodawać, że wszystkie panie w kasach były szczerze rozbawione, ale, fakt
faktem, żadna z nich nie do końca wiedziała, jaka jest symbolika kota. Ponieważ wiele osób zaangażowało się w naszą sprawę, w końcu jeden Taj zdecydowanie odpowiedział: It’s not a cat, it’s a TIGER! Z jakichś powodów, ta kwestia nas
(mojego męża) całkowicie usatysfakcjonowała, a poza tym, trzeba już było
wsiadać do pociągu. Po nadmiarze całotygodniowych wrażeń i braku snu, 18-godzinna
podróż minęła nam dość szybko – około 19.00 zasnęliśmy jak dzieci, aby obudzić
się około 9.00 już na przedmieściach Bangkoku.
Co prawda, pociąg było opóźniony
jakieś 3 godziny, wiatraki w przedziale nie działały, a słońce zaczynało mocno
prażyć, ale kto by się tym przejmował.
U nas to samo! Dziś chłopak chciał nas zawieść na dworzec (nawet jeszcze nie machaliśmy ręką) i dać nam kasę na autobus. Kiedy zdecydowanie odmówiliśmy postanowił nas odtransportować do najbliższej większej miejscowości :) Cieszymy się z udanej podróży i kibicujemy dalej! :)
OdpowiedzUsuńCieszymy się zatem też i oby tak dalej! Macie w planach Borneo lub Brunei?
UsuńBardzo byśmy chcieli, ale niestety nie. Kwestia kasy i czasu.
OdpowiedzUsuń