Azja wyjątkowo dobrze działa
na mój organizm. Już drugi raz oddałem krew w tej części świata i drugi raz
obyło się bez zamieszania. Pierwszy raz postanowiłem zostawić półlitrówkę w
Phnom Penh. Kolejny raz miał miejsce niedawno w Bangkoku. Szczęśliwie, obyło się
bez niekontrolowanych zasłabnięć i upadków. W Warszawie dochodziłem jedynie do
pierwszego etapu szpitalnej procedury, czyli do pobrania próbki krwi z palca, a
potem to już wirował świat.
Bangkok zaskoczył mnie
wielkością Centrum Krwiodawstwa (National Blood Centre on Henri Dunant Road).
Mogłem spodziewać się, że będzie to coś więcej niż szpital, nie mniej jednak
podchodząc do gmachu Centrum Krwiodawstwa, byłem pod wielkim wrażeniem. Budynek
mieści się kilka kroków od parku Lumphini. Jest to nowoczesny kompleks, z obsługą
na miejscu oraz liczną załogą terenową, o czym świadczy chociażby parking dla
specjalistycznych autobusów.
Po wejściu do środka, zabrałem
się do wypełniania ankiety. Pielęgniarki co chwila przypominały o potrzebie
korzystania z automatów z bezpłatną wodą pitną. Szybki podpis na ankiecie za
zgodność danych i pomiar ciśnienia. 122/68. – OK – zawyrokowała z uśmiechem
pielęgniarka i podała mi wydruk badania. Czas na rejestrację. – Drink more
water – rzuciła na odchodne ta sam pielęgniarka.
Rejestracja poszła gładko.
Byłem jednak rozczarowany. Sądziłem, że książeczka z Kambodży będzie honorowana
we wszystkich krajach, a jednak tak nie było. Otrzymałem drugą książeczkę i z
obiema w dłoni znalazłem się w gabinecie lekarza. Pan doktor potwierdził grupę
krwi i moje dobre samopoczucie. Podpis, obowiązkowy stempel i znalazłem się na
schodach ruchomych w drodze na pierwsze piętro.
Na górze czekał tłum ludzi. W
pierwszej chwili nie było wiadomo, o co chodzi i gdzie iść, ale szybko
jedna z pielęgniarek pokazała na mnie
palcem – You. Here! – Czasem dobrze jest być obcokrajowcem…
Otrzymałem numerek 637.
Dochodziła 13:00, czyli mieli niezły przemiał. Po chwili stało się jasne, jak
taki przemiał był technicznie możliwy.
Stałem przed salą z
czterdziestoma łóżkami. Po przeciwnej stronie korytarza znajdowała się druga
identyczna sala. Osiemdziesiąt łóżek! A ja wciąż czekałem w kolejce, bo ani
jedno z nich nie było wolne.
Wyświetlacz nad drzwiami do sali
wskazał na moją kolej. Czekała już na mnie fajna, skórzana leżanka w kolorze
bordo. Pielęgniarka dała sygnał, że mogę położyć się w sandałach i przykryła
mnie ciepłym kocykiem. Już po chwili byłem jej za to wdzięczny, bo klimatyzacja
pracowała na pełnych obrotach. Przede mną telewizor z tajskim serwisem informacyjnym.
Oglądałem zatem migające obrazy, podczas gdy pielęgniarka gmerała przy mojej
ręce. Jak tylko pierwsze krople krwi przetoczyły się przez rurkę, otrzymałem
saszetkę z witaminami oraz broszkę z serduszkiem.
Po, mniej więcej, dziesięciu
minutach było po wszystkim. Poprosiłem pielęgniarkę o pokazanie mojego
woreczka, co wywołało serdeczny śmiech personelu. 450 mililitrów. Czyli jednak
nie półlitrówka!
Poleżałem jeszcze dwie minuty,
kończąc wiadomości ze świata, po czym skierowano mnie do sali wypoczynkowej. A
tam czekało już gorące kakao, ciasteczka i butelka wody.
Numeracja na wyświetlaczu zbliżała
się do poziomu ośmiuset. Od momentu otrzymania numerka, do ostatniego łyknięcia
pysznego kakao, przez salę przewinęło się ponad sto osób. Ponad sto osób w
trzydzieści minut! Poziom świadomości tajskiego społeczeństwa nie wymaga
dodatkowego komentarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz