Do Malezji jechaliśmy
wyłącznie w celu odnowienia tajskich wiz. Nie traktowaliśmy tego wypadu jak
kolejnej przygody. Wyruszyliśmy w drogę bez żadnych oczekiwań. Rzeczywistość
przerosła nasze wyobrażenia – tygodniowy pobyt w Malezji był jednym z bardziej
pozytywnych doświadczeń podróżniczych w ogóle.
Z Bangkoku wyruszyliśmy
najtańszym pociągiem do do Hua Hin (ponad 200km). Trzecia klasa najwolniejszego
składu kosztuje dokładnie 45 BHT(niecałe 5 pln), czyli mniej niż tzw. skytrain w
Bangkoku. Tę miejscowość dobrze zapamiętaliśmy, bo stamtąd łapaliśmy stopa
kilka miesięcy temu, jadąc na południe Tajlandii.
Tym razem nie staliśmy na
autostradzie, tylko upatrzyliśmy sobie zawczasu stację benzynową, przy głównej
drodze, jakiś kilometr od dworca. Na miejscu jednak okazało się, że to malutka,
lokalna stacyjka. W dodatku, w samym centrum miasteczka. Mieliśmy jednak dużo
czasu, więc niezrażeni, zaczęliśmy machać. Po chwili podeszła pani z obsługi
stacji, pytając, gdzie jedziemy i, oczywiście, sugerując autobus. Na to my, że
nie mamy za bardzo kasy na autobus, ale dziękujemy za pomoc. Ta sama pani
wróciła do nas po kilku minutach… ze zwitkiem banknotów ze zrzutki pracowników
stacji. Rozbroiło nas to, ale, oczywiście, nie przyjęliśmy tego prezentu i
szybko wymyśleliśmy nową strategię: koniec z mówieniem, że nie mamy kasy. Od
teraz mówimy, że to po prostu taka zabawa. W Tajlandii i Malezji takie
tłumaczenie jest po prostu bezpieczniejsze. W każdym razie, na tej stacji na
stopa nie wziął nas nikt, zresztą ruch był marny. Przenieśliśmy się kawałek
dalej.
„Laski jak są same, nie
zatrzymują się” – powiedzieliśmy sobie po którejś minucie stania. I nagle
zatrzymało się fajne autko, a w nim jedna młoda dziewczyna. Bardzo nam pomogła,
bo wywiozła nas za miasto (20 kilometrów dalej). Tam znaleźliśmy kolejną stację
benzynową. Było już po 17.00 i zaczynaliśmy tracić nadzieję na to, czy uda nam
się jeszcze tego dnia ruszyć z miejsca. Nagle widzimy, że jakiś samochód się do
nas cofa: okazało się, że trafił nam się policjant po służbie, jadący do
Songhli – czyli na samiutkie południe!
Nie był to zresztą pierwszy
policjant, który okazał się kimś w rodzaju anioła stróża na naszej drodze.
Pierwszym był funkcjonariusz z Nanjing w Chinach, który zawiózł nas na dworzec,
chciał nakarmić i z którym gadaliśmy o Chopinie i polskiej poezji. Potem, też w
Chinach, był policjant, z którym przejechaliśmy kawał regionu Guanxi. Wziął nas
z Hechi, wysadził w Baise, a po drodze zabrał do siebie na obiad, obwiózł po
kilku turystycznych atrakcjach i, na sam koniec dnia, załatwił nam autobus do
następnej miejscowości. W Birmie trafił nam się młodziutki, zaledwie
dwudziestoletni mundurowy. Z tym ostatnim oglądaliśmy walki kogutów, robiliśmy
sesje zdjęciowe nad rzeką Myawaddy i jeździliśmy w trójkę skuterem.
Nueng był więc już czwartym
stróżem prawa, z którym przecięliśmy szlaki w czasie naszych azjatyckich
wojaży. Z miejsca, w którym nas zaprosił do samochodu do miejscowości docelowej
było ponad 700 km. Do Songhli mieliśmy więc najpewniej dojechać w środku nocy.
Powiedzieliśmy naszemu sympatycznemu kierowcy, aby zostawił nas gdzieś na
głównej drodze, przed zjazdem na Songhlę, na dużej stacji benzynowej. Mieliśmy
w planie dotrwać gdzieś do świtu na karimatach i po wschodzie słońca szukać
dalszych podwózek. Zanim jednak zdążyliśmy to wyartykułować, dostaliśmy
zaproszenie na nocleg… w bazie policyjnej. Okazało się, że „nasz” policjant, to
nie tylko funkcjonariusz dochodzeniówki, ale również naczelnik całej placówki. Oczywiście,
z ochotą i wdzięcznością przyjęliśmy zaproszenie.
Do bazy policyjnej
dojechaliśmy grubo po trzeciej w nocy. Było to w środku lasu, na kompletnym odludziu.
Całe miejsce przypominało zapomniany ośrodek kolonijny. O tej porze przywitały
nas tylko liczne psy, które wybudziły się, jak wjechaliśmy na teren bazy.
Dostaliśmy doskonałą miejscówkę w pokoju „telewizyjnym”. Zasnęliśmy w ciągu 10
minut.
Rano, całe szczęście, obudził
nas Nueng (nasz budzik skutecznie zignorowaliśmy) z zaproszeniem na śniadanie. Czym
baza bogata. Makaron, kawał mięcha, owsianka, ciasteczka policyjnej roboty i kawa.
Były też cztery ciekawskie koty i jedna krowa, którą jednak dość szybko
oddelegowano na pastwisko. Nawet sake mogło być, ale o 9.00 rano odmówiliśmy.
Nueng odwiózł nas, jak obiecał, do samej granicy. Mieliśmy mu dać znać, jak
będziemy wracać. Żal było się rozstawać.
Przejście graniczne było
szybkie i bezproblemowe. Tak jak poprzednim razem. Po załatwieniu formalności, zjedliśmy
pyszny obiad w przygranicznej garkuchni i odeszliśmy kawałek od checkpointów.
Stanęliśmy na poboczu i powoli zaczęliśmy wyjmować karton z napisem
Butterworth. Mieliśmy przed sobą niecałe 140km. Nie upłynęły nawet trzy minuty,
gdy podjechało dwóch studentów: Jordańczyk i Libańczyk. Podwieźli nas
kawałeczek dalej. Po kolejnych kilku chwilach zatrzymała się ciężarówka – tym
razem do samego Butterworth. Kierowca był Chińczykiem, miał czwórkę dzieci i
pracował w firmie przewozowej. Pozwolę sobie na osobistą uwagę: to był mój ulubiony
typ. Cóż, nic na to nie poradzę, że kierowcy ciężaróweczek w Azji są
zdecydowanie…uroczy:) Kulturalni, empatyczni, bezinteresowni, skłonni do
rozmów, ciekawi nas i świata.
Podsumowując, przejechanie z Bangkoku
do Georgetown kosztowało nas po 1 euro na głowę. Płaciliśmy tyko za pociąg
relacji Bangkok-Hua Hin. Reszta trasy została pokonana dzięki uprzejmości tych
wszystkich niesamowitych ludzi.
Na dworcu autobusowym w
Butterworth wylądowaliśmy dokładnie na pół godziny przed umówionym spotkaniem z
Nasri, naszym kolejnym dobrym duchem.
Nasri jest Malajem,
nauczycielem, ojcem dwóch słodkich dzieciaków. Zaoferował nam dużo więcej niż
olbrzymi dom z ogródkiem do naszej dyspozycji. Zaoferował nam swój czas, wiele
osobistych opowieści, mnóstwo dociekliwych i interesujących pytań, które
zmuszały nas do zastanowienia się nad rzeczami, które do tej pory uważaliśmy za
oczywiste: Jak smakuje alkohol? Jaka jest różnica między winem a piwem? Jak
wygląda śnieg? Czy jest jadalny? Jak ubieracie się zimą? Jak się łapie stopa?
Nasz pobyt u Nasri był najprawdziwszą wymianą: myśli, doświadczeń, żartów. Esencja
gościnności i otwartości w stosunków do Obcych.
Zresztą, jeśli chodzi o te
dwie ostatnie kwestie, Malezja jest godna naśladowania. Jak to powiedział nam kierowca
z ciężarówki: „Chinese holiday – all celebrate! Malay holiday – all celebrate! Hindu holiday – all
celebrate! All free day!”. W tym kraju nigdy nie było konfliktów na
tle etnicznym, religijnym czy narodowościowym. A przecież, ścierają się tu trzy
wielkie kultury: chińska, malajska (muzułmańska) i hinduska.
Mieszkaliśmy 40 kilometrów od
Georgetown w cichutkiej, przyjemnej dzielnicy domków jednorodzinnych, niczym z
amerykańskiego serialu dla nastolatków. Była to, jak się okazało, uliczka
nauczycieli. W Malezji nie tylko jest to zawód bardzo dobrze płatny, ale również
powszechnie szanowany. Nieważne, czy chodzi o wykładowcę czy o nauczyciela
najmłodszych klas.
Dwa dni z rzędu, jadąc do
Georgetown, musieliśmy ratować się autostopem, nie chcąc za bardzo komplikować
harmonogramu dnia naszego gospodarza. Za pierwszym razem trafiliśmy na dwie
Chinki, jadące do samego centrum. Jechały na jakieś szkolenie i nawet chciały
się z nami umówić na drogę powrotną, jak skończą! Ale mieliśmy wrócić z Nasri,
więc podziękowaliśmy. Za drugim razem pewien Chińczyk podrzucił nas specjalnie
do bramek na autostradzie, choć, jak się później okazało, w ogóle tam nie
jechał! Z tych bramek zabrał nas chwilę później trzydziestoletnim Protonem
(malezyjska marka samochodów) przesympatyczny starszy pan.
Nasz cel wizyty, czyli wizy,
załatwiliśmy bez żadnych kolejek i sterty dokumentów. Ale tak naprawdę, w
czasie tych kilku dni, udało nam się zrobić znacznie więcej: odwiedziliśmy park
narodowy, malownicze plaże, robiliśmy pikniki, byliśmy na zakupach, poznaliśmy
Turka, który ma się za szamana i mieszka na tajskiej wyspie. Kierowcy autobusów
w Georgetown zawsze czekali, aż dobiegniemy na przystanek, wskazywali gdzie
wysiąść i mówili „do widzenia”.
Wisienką na torcie było
sobotnie popołudnie, kiedy poszliśmy na malajskie, wiejskie wesele, a potem,
razem z Nasri, odwiedziliśmy „wężową pagodę”, plażę o zachodzie słońca i nocny
targ.
To wszystko sprawiło, że przez
całe pięć dni bawiliśmy się jak dzieci.
„Tyle rzeczy się udało, więc
teraz musi się coś posypać” – myśleliśmy. Ale, nie, wręcz przeciwnie. Wyjazd od
A do Z był udany, wymagający i interesujący poznawczo oraz pełen drobnych
przygód i niespodzianek. Tłem do wszystkich wydarzeń były barwne przygotowania
do Chińskiego Nowego Roku, który w Penangu obchodzony jest wyjątkowo hucznie.
Post dedykuję kierowcom
ciężaróweczek, policjantom i Nasri:)
A ciąg dalszy, czyli kilka
słów o drodze powrotnej – wkrótce:)
lokum w bazie
i śniadanko tamże
tzw. full wypas, czyli policjant po godzinach
standard: kot na 3/4 ławki
prawie udany selfiak;)
nowe znajomości
parkowe zakazy
Koło fortuny w supermarkecie: wygraliśmy portmonetkę!
przysmaki z wesela
para młoda
para stara
Fanty, które dostaliśmy: m. in. słodkości z wesela, buddyjski medalik i koraliki od policjanta, breloczek od Nasri. A pojechaliśmy tylko po wizy;)
Tajowie są bezbłędni! Kiedy to czytamy, pierwsze co nam przychodzi na myśl to... 'niewiarygodne". Ale to jest kompletnie godne wiary! Sami moglibyśmy sypać takimi historiami jak z rękawa! Cieszymy się, że wyjazd się udał i pozdrawiamy z Georg Town! :)
OdpowiedzUsuńcieszymy się, że i Was Tajlandia urzekła. ale Malezja jest nie mniej gościnna: ludzie i jedzenie to dwie niesamowitości tego kraju:)
Usuń