Zamiast ponownie osiedlić
się w poczciwym Ahmedabadzie w stanie Gujarat w zachodnich Indiach, traf
chciał, że wylądowaliśmy w stolicy Tajlandii.
Czy to z powodu tej orientalnej, azjatyckiej egzotyki i
wszechobecnej buddyjskiej duchowości? Czy może dlatego, że Bangkok to
fascynująca metropolia, łącząca tradycję z nowoczesnością? A może bardziej
skusiła nas tutejsza aromatyczna kuchnia? Czy raczej wiecznie uśmiechnięte
dzieci (najlepiej umorusane i bose)? Otóż nie. Żadna z tych klisz, którymi
karmi się jedynie nasza „zachodnia” wyobraźnia nie wpłynęła na naszą decyzję.
Żaden z tych mitów, w które wierzy większość Europejczyków, do nas nie
przemówił. Zresztą, ten kto był w Bangkoku wie, że ta ubóstwiana przez nas
etykietka „orientalizmu” do tego miasta po prostu nie pasuje.
Powód naszej obecności
tutaj jest bardziej prozaiczny: Tajlandia zdążyła nas polubić, zanim my polubiliśmy
ją.
Zaczęło się od
autostopowej podwózki z granicy kambodżańskiej, a potem podarowanych nam
biletów do samej stolicy. Zresztą do dziś trzymam je w portfelu. Przyjazd do
stolicy był zadziwiająco spokojny i bezstresowy, wbrew temu, co słyszeliśmy.
Zupełnie przypadkiem znaleźliśmy wtedy tani przytulny pokoik, w którym zamiast
3 dni zostaliśmy tydzień. Sprawy kończącej się wizy pospieszyły nas do Malezji,
potem do Birmy. Teraz już nieco okrzepliśmy z nową rzeczywistością, ale
pozytywne wibracje w powietrzu ciągle dają się wyczuć. W najbardziej banalnych
i codziennych sytuacjach.
Dwa dni temu miałam mieć
pewne spotkanie w centrum, które jednak z powodów problemów
roamingowo-komunikacyjnych i spóźnionych samolotów nie doszło do skutku. Ja na
wszelki wypadek czekałam i to dość długo na jednej ze stacji kolejki. Ponieważ
dzięki ostatnim miesiącom nabrałam większej pokory i cierpliwości, spokojnie
sobie stałam i byłam już w połowie „Na dnie w Paryżu i Londynie” Orwella, gdy
zauważyłam, że podchodzi do mnie ktoś z ochrony. No tak, byłam tam już prawie 2
godziny, trochę się kręciłam po stacji, wchodziłam, wychodziłam, więc nic
dziwnego, że ktoś z ochrony się tym zainteresował. Tymczasem pan, który do mnie
podszedł nic ode mnie nie chciał, poza tym, że… przyniósł mi krzesło! I tak
resztę czasu już siedziałam sobie spokojnie na plastikowym krzesełku na środku
stacji.
Po południu wróciłam do
domu i postanowiłam wstąpić do pobliskiego szpitala, aby zapytać o możliwość i
cenę jednego badania. Nie miałam przy sobie żadnych dokumentów, ani pieniędzy,
więc i tak nic więcej bym nie załatwiła. Tak sobie myślałam.
Ledwo weszłam do holu,
jedna pielęgniarka od razu powitała mnie szerokim uśmiechem:
– What’s your problem
today?
Wyglądało na to, że mnie
pamięta, jak 3 tygodnie temu byliśmy tam z Bartkiem w sprawie szczepień.
Wytłumaczyłam w czym rzecz, a pani zaczyna wyciągać formularz. Ja na to, że nie
mam paszportu. Ona na to, że nie szkodzi. Zaczynamy wypełniać formularz. Nie
tylko byłam bez żadnych papierów, ale jeszcze stałam tak jak dziecko we mgle,
gdyż okazało się, że poza imieniem i nazwiskiem, z którym to sobie poradziłam,
adres i numer telefonu już nie były takie oczywiste. Podałam więc numer Bartka,
a jeśli chodzi o adres to wytłumaczyłam mniej więcej gdzie to jest (na
szczęście w bliskim sąsiedztwie szpitala), a pani dalej już sama wiedziała co
wpisać i wypełniła wszystko za mnie po tajsku. 3 minuty później mierzono mi
ciśnienie, po kwadransie byłam u lekarza, po godzinie miałam gotowe wyniki.
Oczywiście musiałam za to zapłacić, ale załatwiłam wszystko „z marszu”, bez
skrawka dokumentu, z uśmiechem i śmiechem pań pielęgniarek. W oczekiwaniu na
wyniki poszłam na zupę do pani nieopodal, gdzie po znajomości, jako bonus,
dostałam dokładkę kurzych łapek :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz