Czekanie
na transport lokalny przy drodze nieopodal Magwe zakończyło się niepowodzeniem.
Teoretyczny autobus z godziny 6:00 rano, w praktyce był jedynie wymysłem.
Miejscowi tuk tukarze nie popisali się kolejny raz. Nie powinniśmy już tego
robić, ale cały czas dajemy im kredyt zaufania. Przed 9:00 zatrzymał się
samochód, z którego wychyliła głowę sympatyczna pani i jak okazało się chwilę później, była to pani doktor z okolicznego szpitala, do której dotarła wieść,
że obcokrajowcy stoją od dłuższego czasu na drodze i na coś czekają.
Postanowiła zadziałać i tym sposobem mieliśmy podwózkę na pobliski dworzec autobusowy,
którego, według zapewnień taksówkarzy na motocyklach, wcale miało w tym miejscu
nie być.
Na
dworcu okazało się, że nie ma bezpośrednich połączeń do Mrauk U, naszego miasta
docelowego. Jest natomiast połączenie do miasta Ann, z którego można łapać
kolejny autobus i tym razem już bezpośredni. Problem polegał na tym, że w Ann
bylibyśmy późnym wieczorem i należało czekać aż do rana na przesiadkę oraz to,
że ten autobus właśnie nam odjechał. Wybił kwadrans po dziewiątej. Należało
powiedzieć sobie, że pięć godzin stania na klepisku przy drodze było jedynie
stratą czasu. Kolejny autobus do Ann miał według rozkładu jazdy podjechać o
godzinie 15:00. Mieliśmy zatem prawie 6 godzin zapasu. Mapy Magwe, rzecz jasna,
brak. Po kilku podrapaniach się po głowie, obraliśmy przypadkowy kierunek i
ruszyliśmy w drogę, zakładając, że gdzie dojdziemy to dojdziemy, a co zobaczymy
to nasze.
Jedyne
co wiedzieliśmy o okolicy, to fakt istnienia dużego mostu, którym zresztą
jechaliśmy w nocy z mototaksiarzami. Przeprawa stała się celem naszego spaceru,
tym bardziej, że most w połączeniu z widokiem na rzekę Irawadi brzmiał już jak
punkt z przewodników z kategorii must see.
Imponujący most o długości 3 km łączy Magwe z Minbu. |
Widok na rzekę Irawadi z dachu świątyni (prawdopodobnie okolica Minbu). |
Droga,
którą wybraliśmy, była malowniczo położona i przecinała rozciągające się po obu
jej stronach pola uprawne i łąki. W oddali, po prawej stronie zamigotały nam
złocone kopuły świątyń, które odsunęły na dalszy plan potrzebę podziwiania
mostu. Minęliśmy kilka odchodzących dróg gruntowych, ale nie było jasne gdzie
mogą prowadzić. O tę właściwą zagadnęliśmy wyrostków na skuterach. Jeden z
chłopaków znał kilka słów w języku angielskim, co wystarczyło do wskazania
prawidłowego szlaku.
Nie
odeszliśmy trzystu metrów, a ten sam chłopak na skuterze był już przy nas.
-
Dokąd idziecie?
- Do
świątyni. Sam nam wskazałeś drogę.
- OK.
OK. Paszport?
- Tak,
tak – odpowiedzieliśmy krótko i oderwaliśmy się od niego, uciekając w drogę
gruntową. – Po co mu nasze paszporty? – nie zdążyliśmy się nad tym głębiej
zastanowić, bo znajomy skuter znowu do nas podjechał. Tym razem chłopaków było
dwóch.
-
Świątynia jest tam – chłopak pokazał na nadgryzioną zębem czasu bramę wejściową,
która zasłaniała stojącą niecą dalej świątynię.
- OK.
Dzięki jeszcze raz za pomoc.
Skuter
odjechał wzniecając brunatne tumany pyłu. Dreptaliśmy niespiesznie, podziwiając
okolicę. Głowę zaprzątały nam teraz zdjęcia i odpowiadanie na pozdrowienia od
gospodarzy z mijanych zabudowań. Zachwyt przerwał widok dobrze już nam znanego
chłopaka z pasażerem na skuterze, którzy stali w cieniu rozłożystego drzewa
tekowego najwyraźniej oczekując na naszą dwójkę.
- Nie
podoba mi się ten koleś. – Mnie też – potwierdziliśmy sobie wzajemnie obawy.
-
Świątynia – chłopak wskazał na budynek, który był tuż przed nami i zaczął
gdzieś dzwonić. – Stara – zdążył jeszcze
dorzucić nim uzyskał połączenie z kimś po drugiej stronie linii. Gdy ten
prowadził rozmowę, jego pasażer gestem pokazał, abyśmy udali się razem z nim.
Poczekaliśmy pod wejściem, aż dołączy do nas chłopak od skutera.
- Co
chcecie robić po świątyni? – zagadnął, gdy tylko się do nas zbliżył.
- Nie
wiemy. Może druga świątynia, bo jest niedaleko. Może widok na most. A niedaleko
widzieliśmy też wieś, więc może i tam pójdziemy.
- OK.
OK. – I znowu gdzieś zadzwonił.
- Ile
masz lat? – zadałem byle jakie pytanie, gdy tylko skończył rozmowę.
-
Dwadzieścia trzy.
- A
czym się zajmujesz?
-
Jestem policjantem.
Tym
sposobem brakujący element w naszej układance właśnie się odnalazł. Czyżbyśmy
mieli ogon? Kolejne dwie godziny potwierdziły przypuszczenia, że, jako
obcokrajowcom, przydzielono nam obstawę. Co prawda, obyło się bez sprawdzania
naszym paszportów, ale poruszaliśmy się teraz wszędzie pieszo we trójkę. Drugi
z chłopaków schronił się razem z jednośladem w cieniu drzewa tekowego.
Policjant
oprowadził nas po dwóch świątyniach, w miarę możliwości próbując opowiedzieć to
co sam wiedział na temat ich historii, po czym zaprowadził nas do wsi położonej
nad rzeką, po drodze kilkukrotnie z kimś rozmawiając. Przynajmniej
wiedzieliśmy, że na nasz temat, bo pojawiła się wzmianka o obcokrajowcach.
Pokręciliśmy się wspólnie pomiędzy zagrodami i obejściami, przypadkiem
trafiając na walki kogutów, po czym ruszyliśmy nad brzeg rzeki Irawadi.
Zaczęły się zdjęcia we wszystkich możliwych kombinacjach. My na kłodzie, którą
zatrzymała w tym miejscu pora sucha. My przy kamieniu, przepchniętym przez silny
nurt wody. My obok dziewczynek, które robiły nieopodal pranie. I w końcu my z
policjantem. Następnie seria fotek każdego z nas osobno z policjantem, a na zakończenie sesji tylko nasza dwójka na
tle dostojnej rzeki Irawadi.
- Co
zamierzacie teraz robić? – najwyraźniej nurtowało to policjanta i nie omieszkał
się dopytać, gdy tylko wystarczająco zapełnił zdjęciami kartę pamięci telefonu.
-
Chyba wracamy na dworzec autobusowy.
Odpowiedź
najwyraźniej satysfakcjonowała naszego „przyjaciela”, bo od razu gdzieś
zadzwonił.
-
Zawiozę was – oznajmił, wciskając czerwona słuchawkę w swoim iphonie.
Chwilę
później we trójkę siedzieliśmy już na nieoznakowanej, ale bez wątpienia, rządowej
hondzie.
Na
dworcu nasz opiekun upewnił się, że weszliśmy do poczekalni i pożegnał się,
informując, że musi wracać do pracy na posterunku. Odczekaliśmy zatem trzydzieści
minut i ponownie opuściliśmy dworzec. Dochodziła godzina 14:00, więc należało
znaleźć jakąś restaurację albo jadłodajnię i najeść się przed drogą do syta.
W wiosce, policjant pokazał nam przygotowania do walki między lokalnymi wyrostkami. |
Pazury, dzioby, pierze na ścianie... |
System
kontroli w Birmie cały czas działa bardzo sprawnie, czego wyrazem jest wciąż
obowiązujący zakaz wstępu dla obcokrajowców na niektóre obszary kraju oraz
liczne checkpointy, rozmieszczone na pewnych odcinkach dróg, gdzie sprawdza się
paszport przyjezdnego i każdorazowo zostawia jego kopię plus dodatkowo kopię
aktualnej wizy birmańskiej. Poza tym w Birmie ciężko jest na co dzień odczuć,
że znajdujemy się na terytorium kraju, w którym junta wojskowa wciąż rozdaje
karty. Mowa, rzecz jasna, o obszarach, do których przybysze z zewnątrz są
wpuszczani. Turystyka zrobiła w tych
miejscach swoje i kontrola uległa rozluźnieniu. Pomogło w tym z pewnością
zacieśnienie współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, którego najlepszym
potwierdzeniem była wizyta prezydenta Barracka Obamy w 2012 roku. Z każdym
rokiem Birma odnotowuje dynamiczny skok przyjezdnych w celach zarówno
biznesowych, jak i turystycznych. Nocą można spacerować ulicami miast bez obaw,
że wyjście na świeże powietrze po ciemku zakończy się przykrym spotkaniem z przedstawicielami
władzy. „Przypadkowe” spotkanie z „aniołem stróżem” do dziś jest dla nas małą
zagadką: czy chodziło o bezinteresowne wzięcie nas w opiekę, zwykłą, ludzką,
ciekawość czy faktycznie Wielki Brat czuwa?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz