O Tajlandii słyszeliśmy
wiele – i negatywów i pozytywów. Choć kompletnie się tego nie spodziewaliśmy,
Tajlandia nas absolutnie oczarowała, a ludzie okazali się jednymi z najbardziej
pomocnych do tej pory, co jest ich sporym osiągnięciem, bo konkurencja była
duża:)
Słyszeliśmy też, że
autostop w Tajlandii działa rewelacyjnie. I tak chyba jest, ale, naszym
skromnym zdaniem, nie gorzej jest w Chinach, Laosie, Wietnamie czy Kambodży. Po
prostu albo się ma szczęście albo nie. Nam się udało przejechać Tajlandię od
okolic Bangkoku do Hat Yai, miasta 70 km od granicy z Malezją w trochę ponad
dobę (z przerwami) Ale początki były trudne…
Nasze autostopowe
tajskie przypadki wyglądały mniej więcej tak:
Odcinek pierwszy: Poipet – Karin Buri i dalej autobus do
Bangkoku (360km)
O tym pisaliśmy trochę
wcześniej, więc nie ma co się rozpisywać. Przemiły Taj tuż za granicą zawiózł
nas na dworzec w Karin Buri i, ponieważ sam nie jechał do Bangkoku, kupił nam
bilety na autobus do stolicy (mimo protestów). Piękny początek, nawet lekko
onieśmielający.
Ponieważ Bangkok od
pierwszego momentu nas urzekł i zachwycił życzliwością ludzi i nie tylko, gdy
jechaliśmy do Kanchanaburi zobaczyć most na rzece Kwai, uznaliśmy, że
spróbujemy wrócić stopem.
Odcinek drugi: dworzec autobusowy w Kanchanaburi – most na
rz. Kwai (5 km)
Poznana w autobusie
młoda dziewczyna sama nam zaproponowała podwózkę, mówiąc, że i tak jedzie w
tamtą stronę, tzn. w stronę mostu na rzece Kwai. Razem ze swoją koleżanką, nie
tylko nas dowiozły na parking przy moście, ale jeszcze nas na niego
wprowadziły, dla pewności;)
Odcinek trzeci: Kanchanaburi – Bangkok (okolice parku
Dusit) ok. 200km
Drugi raz w życiu, ale
pierwszy raz na odcinku aż 200 km odbyliśmy podróż autostopem…pasażerskim
busem! Wysiedliśmy też całkiem niedaleko naszego lokum.
Odcinek czwarty: Z centrum na dworzec w Ayutthayi (ok. 6
km)
Miał być autostop do
Bangkoku, ale tak się złożyło, że kierowca pickupa, który jechał z turystami
podwiózł nas na dworzec kolejowy. Ale na miejscu okazało się to świetną
decyzją, ponieważ bilet w ordinary class kosztował 1,50pln (80 km)! Jest to
cena jakieś 8x niższa niż cena mini-busa, więc zdecydowanie polecamy tajskie
pociągi zamiast autobusów!
Odcinek piąty: motorami na wylotówkę w Phetchaburi (4km)
Długo zastanawialiśmy
się jak wydostać się z Bangkoku i co się bardziej opłaca: wyjazd za miasto czy
autostop z tzw. rogatek. Ceny biletów pociągów przekonały nas, że nawet
bardziej niż metro, opłaca nam się wziąć najtańszy pociąg ok. 150 km za miasto,
skąd można dojść na piechotę na drogę nr 4 (AH 2), która prowadzi na południe.
W ten sposób znaleźliśmy się w Phetchaburi, gdzie według map google, droga nr 4
leży około 1,5 km od dworca kolejowego. Niestety, wujek google często w takich
sytuacjach popełnia błędy i nie inaczej było i tym razem. Szybko
zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, więc zaczęliśmy pytać się
miejscowych. I tak trafiliśmy na dwóch panów, grających na ulicy w szachy.
Zaczęli nam wyjaśniać jak dojść na główną drogę, ale po kilku chwilach po
prostu zaproponowali nam podwiezienie na skuterach. W ten sposób, dzięki nim, znaleźliśmy
się na upragnionej „czwórce”. I co się wydarzyło dalej? Zatrzymał się kolejny
bus rejsowy i jego kierowca, z rozbrajającym uśmiechem, zawiózł nas za darmo do
Hua Hin, naszej miejscowości docelowej na ten dzień. Zostawił nas w najlepszym
możliwym miejscu i jeszcze życzył powodzenia. Można? Można:)
Odcinek szósty: Hua Hin – Hat Yai w trzech etapach (ok. 900
km)
Hua Hin było
najzwyklejszym, nadmorskim kurortem, ale dość przyjemnym i z umiarkowanymi
cenami. Spędziliśmy tam noc i następnego dnia już wcześnie rano staliśmy na
drodze, prowadzącej do autostrady. Szkoda tylko, że upał dość szybko zaczął nam
doskwierać, zmienialiśmy miejsce ze 3 razy, no i nikt się nie zatrzymywał. Po
ponad dwóch godzinach zdecydowaliśmy się przejść na autostradę (wg. mapy 1,5
km, w praktyce co najmniej 2 razy tyle). Samochodów więcej, ale za to staliśmy
w południe w pełnym słońcu przy szosie…Po 15 minutach ktoś się zlitował.
Sympatyczna para Tajów jednak nie mogła nas zabrać, ale bardzo chciała pomóc.
Na siłę wręcz wepchnęli oni nas do lokalnego autobusu, który z narażeniem życia
zatrzymali desperacko stając na drodze. Następnie, mimo protestów, opłacili nam
przejazd i życzyli powodzenia. Nie mieliśmy pojęcia dokąd pojedziemy, ale po
cenie biletu spodziewaliśmy się jakichś 20-30 km.
Nie pomyliliśmy się. W
kolejnej mieścinie wylądowaliśmy praktycznie w centrum, ale cały czas byliśmy
na głównej drodze. Nie chciało już nam się drałować z plecakami kolejnych
kilometrów, więc stanęliśmy w zasadzie tam, gdzie zatrzymał się autobus. Tu, na
szczęście, pierwszy kierowca zainteresował się nami po około 20 minutach i
zawiózł nas 40 km dalej na pace. Wszystko było fajnie, choć w międzyczasie zaczęło
nieźle lać. Kierowca wysadził nas w bardzo dobrym miejscu, zaraz przy wiacie z
posterunkiem policji i dużej stacji benzynowej. Ponieważ i tak padało, zjedliśmy
obiad w pobliskim barze i gdy wreszcie przestało lać, podeszliśmy na stację
benzynową.
Nie minęło 15 minut,
gdy zawołała nas pewna para, jadąca na południe. Już w samochodzie okazało się,
że jadą oni do Hat Yai, czyli do ostatniego większego miasta niedaleko granicy
z Malezją (ponad 800 km). Zgodzili się bez problemu, abyśmy towarzyszyli im do
końca podróży. Co prawda w mieście znaleźliśmy się jakoś po pierwszej w nocy, a
resztę nocy przesiedzieliśmy na schodkach jakiegoś bardzo eleganckiego hotelu,
ale zyskaliśmy dwa dni, które zdecydowaliśmy się spędzić w nadmorskiej
miejscowości nieopodal, przed dalszą podróżą do Malezji.
Tym razem się udało, ciekawe
jak będzie w powrotem? Ponowna podróż z Malezji do Bangkoku już niebawem:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz