Siłą
rzeczy, z wiadomych względów, podróżując stopem, jeździmy głównie z
mężczyznami. W Rosji byli to faceci. Tylko i wyłącznie. W Chinach zdarzały się
już pary, ale samotnych kobiet, które zgodziłyby się nas podwieźć, było bardzo,
bardzo mało. A nawet jeśli trafiała nam się np. para, to schemat był zawsze
podobny. Kierowca (facet) gadał raczej z moim mężem. Dla mnie zawsze ci
kierowcy byli niesłychanie mili, ale bardziej np. zachęcali, żebym sobie
pospała i odpoczęła – od rozmowy był Bartek. Tak było cały czas, aż w końcu
dojechaliśmy do Malezji.
Ostatni dzień łapania stopa w Tajlandii, jakieś 100km od granicy zaczął się od niezwykle miłego spotkania z młodą nauczycielką tajskiego, która zgarnęła nas z pobocza. Dziewczyna nie wyglądała na typową Tajkę – była kolorowo, trochę hipstersko ubrana, mówiła po angielsku i śmiała się, że jej Mama zawsze jest zaniepokojona, jak ta zabiera autostopowiczów. A zabiera zawsze. Nie jechaliśmy razem zbyt długo, ale dzięki niej, znaleźliśmy się za rogatkami miasta Hat Yai, na dużej stacji benzynowej, skąd samochody mogły jechać już tylko do granicy. Rzeczywiście, po chwili już znów jechaliśmy dalej, do granicy tajsko-malezyjskiej.
Ostatni dzień łapania stopa w Tajlandii, jakieś 100km od granicy zaczął się od niezwykle miłego spotkania z młodą nauczycielką tajskiego, która zgarnęła nas z pobocza. Dziewczyna nie wyglądała na typową Tajkę – była kolorowo, trochę hipstersko ubrana, mówiła po angielsku i śmiała się, że jej Mama zawsze jest zaniepokojona, jak ta zabiera autostopowiczów. A zabiera zawsze. Nie jechaliśmy razem zbyt długo, ale dzięki niej, znaleźliśmy się za rogatkami miasta Hat Yai, na dużej stacji benzynowej, skąd samochody mogły jechać już tylko do granicy. Rzeczywiście, po chwili już znów jechaliśmy dalej, do granicy tajsko-malezyjskiej.
Za szybką
i bezproblemową granicą, zatrzymały się kolejne dwie Malezyjki. Nie bardzo
wiedziały co robimy, ale, ponieważ rzeczywiście nie mieliśmy żadnej gotówki,
zaproponowały, że kupią nam bilety do Georgetown, naszego miasta docelowego.
Ale na to się nie zgodziliśmy. Postaliśmy więc znów kilka minut i zgarnęła nas malezyjska
rodzinka z dwójką dzieci. Hitem był ostatni samochód, który dowiózł nas prawie
pod hotel w Georgetown. Jechaliśmy nim z kolejną rodziną Malajów. I od tej pory
zmienił się paradygmat autostopowych perypetii w Malezji : tu dziewczyny
decydują czy nas „biorą” czy nie, one prowadzą rozmowę i one mówią „My husband”
w trzeciej osobie, a nie, jak do tej pory, kiedy to ich mężowie, mówili „My
wife…”, a one się tylko uśmiechały i przytakiwały.
W Malezji
po raz pierwszy mieliśmy wrażenie, że, przynajmniej przy pierwszym kontakcie,
to dziewczyny nawiązywały rozmowę i interesująco ją prowadziły, a ich mężowie
czy partnerzy miło się uśmiechali i od czasu do czasu wtrącali swoje trzy
grosze. Nie wiem, jak wygląda życie codzienne i jak kształtują się relacje
damsko-męskie na polu polityki, ekonomii, edukacji, rynku pracy, itd. Natomiast,
sądząc z rozmów z Malezyjkami, nie wygląda na to, by były niezadowolone czy
stłamszone. W całkowitą równość na razie nie wierzę (kraje Skandynawskie być
może zbliżają się do ideału), ale, z mojej perspektywy, to kraj, gdzie ani ja nie
czuję dyskryminacji, ani nie widzę jej aż tak jak w innych azjatyckich krajach,
które odwiedziłam. Oczywiście, mam tu na myśli dość powierzchowne, codzienne
sytuacje, bo po trzech tygodniach nie ma co silić się na analizy socjologiczne.
Chodzi raczej o pewien bliżej nieokreślony „feeling”, który można poczuć,
znajdując się w nowym kraju.
Nomen
omen, Malezja to pierwszy kraj muzułmański na naszej trasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz