Nie licząc Rosji i Mongolii, od ponad pół roku żywimy się
głównie w ulicznych jadłodajniach. Bo zawsze po drodze, tanio, świeżo,
wygodnie. Czego chcieć więcej? Zwykle sami sobie znajdujemy fajne miejsce ze
smacznym jedzeniem i najczęściej jesteśmy najedzeni i zadowoleni. Niejednokrotnie
zdarza nam się, że ktoś miejscowy poleci jakieś miejsce, a czasem, że ktoś nas
gdzieś zabierze. Miejsca te są w porządku, znaczenie elegantsze niż te, które
wybieramy sami, choć nasz portfel wtedy kurczy się w zastraszającym tempie.
Jemy na pewno bardziej wystawnie, gdy ktoś nam jakieś miejsce zarekomenduje,
ale czy rzeczywiście lepiej? Nie wiem.
No cóż, nawet przy okazji tak banalnego wątku jak jedzenie,
wychodzi na jaw odwieczna hierarchiczność między przybyszami z tzw. świata
rozwiniętego, a miejscowymi z tzw. świata rozwijającego się. Czy tego chcemy
czy nie, ten brak egalitaryzmu, będziemy zawsze odczuwać. Czasem z całą jego
mocą, a czasem subtelnie. Tak jak w przypadku kwestii żywienia.
W końcu jest to nasza wina, że miejscowy najpewniej
zaprowadzi nas do miejsca, gdzie siedzą inni biali, choć tuż obok będzie miła
knajpka pod chmurką, w dodatku 5x tańsza. Miewaliśmy takie sytuacje
wielokrotnie i nie możemy oprzeć się wrażeniu, że dla wielu osób nie do
pomyślenia jest zarekomendować nam zupkę z ulicznej garkuchni, bo może nie
wypada? Bo może się brzydzimy? Prowadzeni więc jesteśmy do klimatyzowanej hali
z kelnerami, gdzie najprostsze dania zaczynają się od 3-5 USD, czyli od
trzykrotności dokładnie takiego samego posiłku kilka metrów dalej. I jeszcze
jesteśmy zapewniani: „very cheap, very cheap”. To akurat kwestia najbardziej
względna. Nie chce mi się wierzyć, że jeśli w Twoim kraju obiad kosztuje 1 USD
to cenę 5 USD uznasz za bardzo niską. Jeśli chcę zapłacić za kelnera, czysty
stolik, muzyczkę i inne bajery, płacę więcej – to oczywiste. Ale my zawsze
podkreślamy (chyba, że jest jakaś specjalna okazja), że zależy nam naprawdę
tylko na tanim, dobrym jedzeniu, a nie
białym obrusie. Przy tym wszystkim nie możemy oprzeć się wrażeniu, że osądy
miejscowych w rozmowach z nami są formułowane przez pryzmat nas – tych niby
bogatszych i bardziej rozwiniętych (jakkolwiek to rozumieć).
Ostatnio trafiłam przypadkiem na interesujący, z humorem
napisany artykuł, o 10 błędach turysty/podróżnika. I wiecie jaki był ostatni
punkt? „Jeśli chcesz coś zjeść nie pytaj mieszkanców, gdzie warto zjeść, tylko
raczej gdzie WY jecie”. Coś w tym jest.
Smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz