Tanie loty. Gruzja od około stu złotych w
jedną stronę. A można i trafić bilety po siedemdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt
złotych w zależności od posiadania karty klubowej linii lotniczych lub
lokalizacji portu wylotu. Tajemniczy kraj na wyciągnięcie ręki. Rok dwa tysiące
czternasty rozpoczął się od rozkwitu promocji. Nie trzeba już kierować się do
Lwowa i następnie do Odessy w celu kombinowania dalszego transportu na południowy-wchód. Nie trzeba lecieć do
Soczi ani do Stambułu, co wiązało się w pierwszym przypadku z kwestią
organizacji wizy, a w drugim - z długim czasem przejazdu do granicy gruzińsko-tureckiej
w Sarpi, przy czym w obu przypadkach z
koszmarnymi kosztami i formalnościami. Od czasu, kiedy tańsi przewoźnicy
postawili na bezpośrednie loty w gruzińskie strony, nastąpił szał podróżowania.
Wszystko jest w zasięgu ręki. Dwie i pół godziny lotu i wita nas lotnisko pod
Kutaisi. Jesteśmy na miejscu. Całkiem daleko a kosztów jakbyśmy wcale nie
ponieśli. Jeszcze siedem czy pięć lat temu graniczyło to z cudem lub
przynajmniej z niezłym kombinowaniem.
Jest druga połowa stycznia. Późny wieczór.
Deszcz siąpi, ale jest do zniesienia. Temperatura zdecydowanie dodatnia. To był
strzał w dziesiątkę. Z lotniska wysypuje się spory tłumek młodych ludzi. Na oko
wszyscy są studentami lub dopiero co nimi byli albo są tuż przed otrzymaniem
indeksu z upragnionej uczelni. Widać, że przyjechali na weekend. Może na trzy
do pięciu dni. Każdy jedynie z małym plecakiem, aby nie dopłacać stu złotych w
każdą stronę do bagażu rejestrowanego.
Bo to razem będzie dwieście złotych. Tyle co lot helikopterem z Tbilisi
do Swanetii albo dwa noclegi o niezłym standardzie, albo dużo smacznej czaczy i
baniak wina. To już zależy od indywidualnej inwencji. Nieopodal, na tłumek
czekają busy, które zawiozą każdego, gdzie tylko zapragnie. Na dworzec kolejowy
w Kutaisi, do hostelu w centrum miasta, a nawet do odległego Tbilisi. Wszystko
jak w zegarku. Organizacja na niezłym poziomie. Bus czeka, aż pasażerowie wypełnią siedzenia
do ostatniego miejsca. Jest czas na wymianę informacji. Ktoś był w Tbilisi już
kilka razy i może polecić fajne miejsce do spania. Komuś nie udało się poprzednim
razem pojechać do Wardzi. Dla kogoś wszystko jest podniecające i nowe, bo
odważył się tutaj pojawić po raz pierwszy. Bo przewodnik go zachęcił. Bo pismo
o tematyce podróżniczej. Bo opowieści znajomych. Innego nurtują połączenia z
Telawi, a jeszcze innego szlak słynnej drogi wojennej. Stare łaźnie w stolicy. Należy
zobaczyć i skorzystać. Klasztory. Koniecznie należy zobaczyć. I pomnik Matki
Gruzji. Porady przecinają powietrze między nagłówkami foteli. I kolejka linowa.
Co do tego nikt nie ma wątpliwości. Terkot diesela. Kierowca wyrzuca niedopałek
i zamyka drzwi. Busy rozjeżdżają się według swoich rozkładów i marszrut.
Deszcz napiera na szyby poczekalni dworca
kolejowego. Tak wita nas Kutaisi. A raczej żegna, bo czekamy na nocny pociąg do
stolicy. Za oknami ciemność i jedynie w dole olbrzymie rondo-plac z pomnikiem
jednego z dawnych władców na wierzchowcu. Który jest to władca trudno
stwierdzić, gdyż przesłania go ściana deszczu, a zapytany o to starszy pan
wyjaśnia wszystko, ale, niestety, we własnym języku. Będzie to praca domowa po
powrocie. Czasem szeroką drogę przetnie jakiś samochód. Rzadka to jednak
rozrywka dla oka. Miasto zapadło w sen i słychać jedynie ciężkie krople
uderzające o eternitowy dach nad peronem. Na dole stoi kilka taksówek. Oczekują
na klientów, którzy raczej tej nocy nie zawitają w okolicy. Oznaki życia
występują jedynie w poczekalni. Miejscowy Pan proponuje herbatę lub kawę a
potem płynnie przechodzi do sprzedaży tutejszych trunków alkoholowych własnej
produkcji, a jeszcze za chwilę pada oferta noclegu, po czym propozycja kompleksowego
oprowadzenia po Kutaisi a nawet wycieczki objazdowej po całym regionie albo i jeszcze
dalej, jeśli tylko ma się na to ochotę, czas i garść wolnych lari. Ktoś z
grupki oczekujących na pociąg wstanie i przejdzie się od okna do okna w celu
rozprostowania kończyn. Do czasu do czasu zaskrzypią drzwi i pojawi się w nich
czujna twarz funkcjonariusza służby kolei albo policjanta. Długa godzina za
nami. Daleko w ciemności zamajaczyły trzy charakterystyczne światełka. Trójkąt
świetlny, na który każdy w poczekalni niecierpliwie wyczekuje od godziny. Ruszajmy
już. Przygodo start. Lokomotywa zbliża się i powoli wtacza pod zadaszenie
dworca. Ciągnie zaledwie jeden wagon.
W środku witają nas
fotele lotnicze. Czyli nici z wygodnego spania pod sufitem albo na kufrze. Do
pociągu władowała się grupka około dwudziestu naszych studentów. Baniaki w
dłoniach świadczą o przygotowaniu do podróży. Zapewne są zaprawieniu w bojach
po studenckich wyjazdach na Krym. Szarpnięcie. Pociąg przez moment sprawia
wrażenie jakby się cofał. Ponowne szarpnięcie i ostatnie spojrzenie na dworzec.
Jest północ. Pasażerowie przygotowują fotele do jako takiego przedrzemania
nocnej drogi. Gruzini znaczy. Polski sektor – a jest nim większość wagonu –
rozpoczyna uczczenie wyruszenia do Tbilisi. – I znów bijatyka, i znów bijatyka.
– Jeszcze nieśmiało rozpoczyna się przewodni motyw szantów na następne trzy
godziny. Dopiero pierwszy baniak idzie w obieg, więc pewność nie ta i głos
jeszcze słaby. Obok małżeństwo gruzinów misternie przygotowuje ściankę
działową, wykorzystując do tego koc w kolorze granatu. Szepcą. Może rozmawiają
o planach na następny dzień. A może zwyczajnie o turystach. W końcu wagon
sprawia wrażenie polskiej enklawy pośrodku państwa gruzińskiego, więc temat sam
się narzuca. Brakuje tylko biało czerwonej flagi na dachu. Łup łup łup –
bijatyka cały dzień – łup łup łup. Małżeństwo aż podskoczyło, przestraszone
dudnieniem. A to tylko Nasi kończą pierwszy baniak i odwaga w sercach rośnie. –
I jeszcze raz. I znów bijatyka i znów bijatyka, bijatyka cały dzień. Łup łup
łup – nogami z całych sił w podłogę. Łup łup łup - i znów bijatyka i znów
bijatyka – ha ha ha. W ruch idzie drugi baniak. Jeszcze raz. Łup łup łup. – I
znów bijatyka. Królestwo za stopery. Królestwo za turecki autobus, którym
jechaliśmy siedem lat temu ze Stambułu do Hopy. Kończący się drugi baniak
przywołuje gorzką refleksję, że tanie loty psują jednak dawny smak tego kraju.
Z powagą i szacunkiem, niczym prezydent BardzoDużegoiWażnegoKraju podpisujący NiezwykleIstotnąUmowęMiędzynarodowąGwarantującąPokójLudziomCałegoŚwiata, zamieszczam pierwszy komentarz na łamach Waszego bloga :)
OdpowiedzUsuń"na każdym zebraniu jest zawsze taki moment, że ktoś musi zacząć...":)
OdpowiedzUsuń