Bilety kolejowe udało się zdobyć bez
najmniejszych trudności. Wspaniale. Bliskość Armenii kusi, aby choć na kilka
dni odwiedzić ten kraj. Liznąć znaczy. Trasę z Tbilisi pokonujemy nocnym
pociągiem. Odległość nie powala, ale czas przejazdu już tak. W sumie tym
lepiej, gdyż zajmie akurat całą noc i w godzinach śniadaniowych następnego dnia
powinniśmy wylądować w Erevaniu. W pociągu tłoczno. Plackarta zajęta do
ostatniego miejsca. Prawdopodobieństwo nudy jest bliskie zeru. W zasadzie od
razu nawiązuje się kontakt z pozostałymi osobami. Ciekawość zawsze bierze górę.
Szczególnie dwie dziewuszki, plus minus nasze rówieśniczki, są zainteresowane
znajomością z nami. Jesteśmy z daleka, a one jak do tej pory wyjeżdżały głównie
do Gruzji. Rozmawiamy zatem o wszystkim co je interesuje w naszym kraju i o
tym, co ciekawi nas w Armenii. Zajadamy się przy tym jabłkami i śliwami,
których dziewczyny nakupowały na targu trzy albo cztery wiadra i wracają z nimi
do siebie. Z głodu nie zginiemy. To pewne.
Późną nocą dojeżdżamy do granicy. To znaczy
chyba dojeżdżamy. Szyby są szczelnie pozamykane, przez co zaparowały od ciepła
i naszych sennych wyziewów. Słowem, nic nie widać. Ciemny, a raczej czarny
prostokąt to jedyny obrazek. Ot cały widok. Reszty możemy się tylko domyślać. Wszystko
wskazuje jednak na przejście graniczne, ponieważ stoimy już jakiś czas i nie
zanosi się na ruszenie składu. Słychać jakieś kroki. Jakieś rozmowy. Dziewczyny
wyciągają swoje dokumenty. Czyli jednak granica.
Niespodziewanie oślepił nas strumień światła
z latarki. Przed nami stał młody mężczyzna, z bronią przy pasie. Tak, to na
pewno przejście graniczne. Żołnierz gestem nakazał nam wyjść z pociągu. Peron
topił się w ciemności nocy i tylko gdzieniegdzie lampy pod dachem zdawały się
nieśmiało zakłócać porządek narzucony przez mrok. Nakazano nam stać pod ścianą
budynku. Z dalszego wagonu wyprowadzono jeszcze dwie osoby. Czyli w całym
składzie podróżowała czwórka obcokrajowców. Naokoło kręci się kilkunastu
żołnierzy z kałasznikowami. Trzech stoi z nami. Dwóch kolejnych prowadzi
pozostałą dwójkę zagranicznych turystów. Reszta żołnierzy rozgląda się po
wagonach. Stoimy z naszą obstawą. Nikt nic nie mówi. Przejmująca cisza. Beckham
– zagaja jeden do drugiego, pokazując palcem na mnie i moją fryzurę. Zaczynają
się śmiać, a ja zastanawiam się, czy też może udzielić mi odrobina humoru.
Ostatecznie odwzajemniam się bezszelestnym uśmiechem. W świetle lampy widzę, że
coś powoli osuwa się za plecami jednego z żołnierzy. Pająk! I to jaki tłusty.
Jak pół kciuka. Wyobraziłem sobie, jak osiada na daszku czapki i opuszcza się
niżej, tak na wysokość oczu. Ledwie powstrzymałem parsknięcie. Zaproszono nas do środka. Pozostała dwójka
okazała się turystami z Kanady. Twarze przejęte i spięte. Pewnie nasze mają
taki sam wyraz. Stoimy w poczekalni. Żołnierz zaprosił każdego do osobnego
pokoju i rozpoczęła się procedura formalności wizowych. Żmudne zapisywanie
danych w formularzach, skreślanie i poprawianie i ponowne skreślanie. Ach te
nasze polskie szlaczki z kropkami i ogonkami! I jak tu nie zrobić błędu w
przepisywaniu? A wszystko po to, by po długich minutach otrzymać tak upragnione
trofeum na całej stronie paszportu. Tym razem nie zanosi się jednak na schemat.
Żołnierz podnosi głowę znad papierów i prosi swojego kolegę do siebie. O czymś
rozmawiają, a ja snuję domysły, które z każdą sekundą urastają do wprost
nierealnych koncepcji. Czy ta buda będzie teraz moim nowym domem? O co chodzi?
Panowie drapią się po głowach i coś tam klikają w komputerze. W końcu ten od
formularza odwraca się do mnie. – Wy nie znajete kak dobavit nowoje ustrojsvo?
To jakiś żart – przemknęło przez moją głowę. Ale nie! Posterunek otrzymał nowy
sprzęt do drukowania wiz i akurat ja miałem uroczyście otwierać służbę nowego
urządzenia pograniczników. Co tu robić? Jak nie podłączę to może stwierdzą, że
sabotaż. Jak podłączę i coś się popsuje – też sabotaż. Kiszka niezależnie od
decyzji. Gdy tak biłem się z myślami i decyzją o wsparciu na szczeblu
międzynarodowym, Panom udało się samodzielnie ogarnąć kwestię drukarki. Poszło.
Bezcenne skrzypienie i zgrzytanie! Radość dla uszu. Naklejka ląduje na jednej
ze stron paszportu. Dorota i Kanadyjczycy czekają już w korytarzu. Armenia!
Wychodzimy z budynku. Z okien wagonów pociągu spoglądają na nas dziesiątki
twarzy pozostałych pasażerów. Prawie trzy godziny cały skład czekał na odprawę
czterech osób.
Z Erevania dojeżdżamy do
miasta Sewan, położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. Jezioro Sewan to
największe jezioro na obszarze zarówno Armenii, jak i całego Kaukazu, a
jednocześnie jedno z najwyżej położonych jezior na świecie, na wysokości ponad
tysiąca dziewięciuset metrów nad poziomem morza. Dla nas, przez wzgląd na
kończący się urlop, to najważniejszy obok samej stolicy cel przybycia do
Armenii. Do Sewanu dowiozła nas jedna z licznych marszrutek. Droga miała być
bardziej niż prosta. Wychodzimy z dworca autobusowego i idąc przed siebie
dochodzimy do jeziora. Przedzieramy się zatem przez monumentalne osiedla,
kryjące w sobie esencję i świetność architektury socrealizmu. Żelbetowa
krasata. Stare i zapuszczone place zabaw. Wydeptane trawniki i dziurawe drogi.
Szarość i marność, którą należy pokonać i którą rekompensuje widok rozległego błękitu
tafli jeziora z wiekowymi monastyrami na wzgórzach. Gdzie to jezioro? – pytamy
na zmianę. Idziemy i idziemy, a oprócz kopców ze żwiru między żelbeto-gigantami
nic nie widać. Tam ktoś idzie – zauważa Dorota mimo braku okularów, co jest
oznaką naszej determinacji i kończącej się cierpliwości. – Dobryj den. Wy nie
znaete kak popast na ozero Sewan? – zaczepiamy mężczyznę na oko po pięćdziesiątce. – Eto daleko rebiata. Wam
nado na taksi – odpowiedział szybko i ruszył w swoją stronę. Kurcze, to nie
damy rady tam dzisiaj dojechać – z zawodem w głosie powtórzyliśmy sami do
siebie. Mężczyzna przystanął i odwrócił się. Wy nie ruskije? – widocznie
usłyszał, że rozmawiamy w innym języku i zainteresował się. – Iz Polszy. – Aaa.
Tak widite eto zdanije piered wami? Wam nado sjuda idti. Ozero w sta metrach od
zdanija.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz