Nadszedł moment na
podsumowanie ostatniego roku. Zacznijmy od liczb, bo nasz licznik
nakręcił już ponad 50.000 kilometrów, z czego 95% przejechaliśmy
lądem. Wypada zatem zrobić jakiś przegląd.
Za nami trzynaście krajów
odmiennych kulturowo i krajobrazowo, ale wciąż nie ma się czym
podniecać i pisać o „podróżowaniu”. Atmosfera jest raczej,
jak na wyjeździe, tyle że o wiele dłuższym. Najważniejsze jest
to, że oboje dajemy radę, a samo przemieszczanie się wciąż
dostarcza nam mnóstwo satysfakcji i wyzwań. Odnajdujemy w sobie i
wyostrzamy cechy, w które może i byliśmy wyposażeni od urodzenia,
ale nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Oprócz walorów
poznawczych, wyjazd jest dla nas głównie walką ze słabościami,
przed którymi broniliśmy się albo których skutecznie unikaliśmy
w Polsce. Tutaj, po drodze, musiało dojść do konfrontacji.
Musiało, bo w przeciwnym razie, stanęlibyśmy w miejscu, nie mogąc
sprostać wyzwaniom lub nawet radząc sobie z nimi, ale przy zużyciu
nadprogramowych baterii i nerwów, co prowokowałoby nieprzyjemne
konsekwencje w postaci lawiny problemów. Nie stosujemy zatem uników,
biorąc wszystko na klaty i kontrując. Atakujemy i idziemy za
ciosem. Dalekie i długie wyjazdy hartują nie tyle ciało, co umysł.
Jeszcze w maju zeszłego roku, nie było to takie oczywiste.
Jak już palić tytoń, to fest, a nie amatorskie papierosy i cygara. Na zdjęciu, panowie przed pracą. Wieś w pobliżu miasta Yuanyang na północy prowincji Junnan, Chiny. |
Pierwsza refleksja, czy może
lepiej napisać – spostrzeżenie - dotyczy planowania. Uciekając
przed ramą poprzedniej rzeczywistości, planujemy ileś miesięcy
wprzód, co będziemy robić, czyli zabudowujemy się kolejną ramą,
a tym samym przeczymy pierwotnym motywom, które kierowały
większością z nas. Jasne, motywy wyjazdów, czy jak kto woli,
wypraw i podróży, są różne i w wielu przypadkach zaplanowanie
takiego przedsięwzięcia jest niezbędne, choćby ze względu na
bezpieczeństwo. Jednak, długodystansowe wyjazdy
turystyczno-odkrywcze, które przez ostatni rok również i my
reprezentujemy, nie są ani ekstremalne, ani wymagające. To my
zakładamy, że chcemy zrobić coś bardzo karkołomnego i
sprzedajemy to w takiej postaci wszystkim naokoło, podczas gdy
granica ekstremum jest rzeczą bardzo względną i z założenia
subiektywną. Wielomiesięczne wyjazdy nie wymagają od nas żadnego
przygotowania, tak fizycznego, jak i ekwipunkowego. Apteczka, jakieś
ciuchy bez specjalnego wybierania, bo i tak ubrudzą się, podrą i
zapocą sto razy, to samo z butami i plecakiem, namiot (jeśli z
założenia zamierzamy jeździć bardziej „na dziko” albo jeśli
mamy niewielkie fundusze), byle jaki śpiwór i karimaty. Nie ma co
robić z tego większego zagadnienia.
Z wyborem trasy podobnie. Dużo
rzeczy układa się po drodze zupełnie na przekór naszym założeniom
i wcale nie znaczy to, że coś na tym tracimy. Większość z nas,
„podróżników”, nie jest ekspedycją badawczą i nigdy taką
nie zostanie. Jeździmy od hostelu do hostelu, od coucha do coucha,
od zabytku do zabytku i od widoku do widoku, powielając trasy
poprzedników sprzed kilku dni albo tygodni. Przemieszczamy się po
krajach odległych, które są jednak wyśmienicie wyposażone i
przygotowane pod kątem przyjęcia nas. Na miejscu okazuje się, że
w zasadzie nic nie musimy robić, a największym problemem jest
znalezienie tej tańszej oferty. Po co zatem w ogóle zajmować się
planowaniem trasy? Jeśli nie ogranicza nas czas, a nigdy wcześniej
nie byliśmy w danym zakątku świata, czy ma znaczenie z której
strony przybędziemy albo gdzie pojedziemy? Ostatecznie, każde z
miejsc i każda sytuacja wzbogacą nas, pogłębiając wiedzę i
umiejętności. Wszędzie będziemy tak samo próbować i wszędzie
dowiemy się czegoś, czego nie podejrzewaliśmy albo o czym nie
mieliśmy pojęcia.
Finał turnieju piłkarskiego działaczy jednej z lokalnych partii politycznych. Bogra. Bangladesz |
Przed wyjazdem zaplanowaliśmy
trasę i to dosyć konkretnie. A jakże!
Miała być Rosja przez pół
roku i moje marzenie, czyli Kołyma, Kamczatka, Jakucja,
północno-wschodnia część Bajkału i setki kilometrów bagien
wokół Omska. Miała być też Japonia. Na Chiny przeznaczyliśmy
dwa tygodnie, bo mieliśmy ten kraj, żeby nie skłamać, w dupie. W
dalszej kolejności, od stycznia 2015, w ramach umowy z AIESEC
mieliśmy osiąść na pół roku w Indiach niedaleko granicy z
Pakistanem, a dalej to już z górki, Azja Południowo-Wschodnia,
Nowa Zelandia i Australia.
Brzmi fajnie? A co z tego
wyszło?
W Rosji siedzieliśmy jedynie
miesiąc, bo wizę turystyczną mogliśmy otrzymać jedynie na 30
dni. Czas spożytkowaliśmy nie na odległą Syberię, lecz, na
graniczący z Finlandią, region Karelii. Chiny z dwóch tygodni
wydłużyły się do dwóch miesięcy i wciąż odczuwam niedosyt, bo
poznaliśmy może promil kraju. Nie dopłynęliśmy na Tajwan i nie
spłynęliśmy z Wuhan w górę rzeki Jangcy. Planowane Indie, mimo
podpisanego kontraktu, tym razem musieliśmy sobie darować, bo nikt
za granicą nie wyda nam wizy biznesowej (a przed wyjazdem z Polski
było zbyt wcześnie na składanie wniosków wizowych). Zamiast
Indii, wylądowaliśmy w Birmie i Bangladeszu, na które w ogóle nie
było miejsca w naszym planie z wiosny 2014. Zakochaliśmy się też
w Bangkoku i całej Tajlandii, gdzie postanowiliśmy osiedlić się
na co najmniej kilka miesiący, a przed przyjazdem, traktowaliśmy
ten kraj po macoszemu. A Nowa Zelandia i Australia? Zapomnijcie. W
tym roku tam nie dopłyniemy. Przed nami trzymiesięczny epizod z
AIESECem, tyle że nie w Ahmedabadzie, a w Dżakarcie. A w ostatnim
półroczu przed powrotem do Polski, głowę zaprzątnie nam Azja
Centralna i projekt, który urodził się na początku bieżącego
roku i z realizacją którego udamy się w tamte obszary.
Jedzenie w Azji musi być! Bangkok. Tajlandia |
Jaki z tego wniosek? Nie
należy planować za dużo, ale, z drugiej strony, nie ma w tym nic
złego. Jedyna, dosyć banalna konkluzja to taka… że każda
decyzja jest dobra:)
Można pokusić się o
stwierdzenie, że jesteśmy na bakier z planowaniem. Wydaje się
jednak, że chodzi o coś znaczenie ważniejszego: cały nasz wyjazd
odbywa się w wielkim komforcie. Czasowym. Jest to olbrzymia wygoda
spontanicznego dokonywania zmian i popełniania błędów, za
którymi nie stoją żadne konsekwencje, a jedynie kolejne
doświadczenia i, tym samym, wzbogacenie osobowości. To komfort
przeżywania wyjazdu, który żyje własnym życiem i którego ramy
będzie można określić dopiero po powrocie do Polski.
Druga refleksja to gromadzenie
środków na wyjazd. Nie zamierzam tutaj rozpisywać się na temat
sposobów na zgromadzenie niezbędnych funduszy. Jest to pewne know
how, które albo się ma, albo nie. Każdy powinien sam znaleźć
w sobie odwagę i drogę do realizacji celu. Wyjazd na pół roku,
na rok, na dwa lata albo ile sobie tam wymyślimy, zawsze jest w
naszym zasięgu i miejmy tego świadomość.
Zanim odważymy się na wyjazd, perspektywa kosztów przeraża.
No bo ile to wszystko musi kosztować! No ile? To są pytania-kłody,
które instynktownie i własnoręcznie rzucamy sobie pod nogi, aby
utwierdzić się w przekonaniu, że jest to ponad nasze siły. To też
oczywista bzdura, która dociera do mózgu już w pierwszych
tygodniach od opuszczenia domu. Trzeba tylko zdecydować się na to
opuszczenie tego domu.
Podszedłem do wyjazdu bardzo
poważnie. Oszczędzałem i oszczędzałem, co kwartał odsuwając
oficjalny termin wyjazdu o kolejne miesiące. Dorka była raczej
gotowa i to ja miałem więcej rozterek. Nie mogłem pozbyć się
myśli, że wciąż brakuje nam odpowiednich środków. Teraz śmieję
się z tego głośno. Samo oszczędzanie nie było w naszym przypadku
„zaciskaniem pasa”. Wyszliśmy z założenia, że nie można
popadać w paranoję. Odkładaliśmy po trochu, przez cztery lata. Za
długo. Ale w tym czasie przedwyjazdowym, chciało się nam żyć
normalnie, bez odbierania sobie przyjemności tego życia, a w
trakcie wyjazdu też nie chcieliśmy liczyć każdego grosza, bo to
odbiera przyjemność (a i tak liczymy te grosze).
Pierwsze mieszkanie w Bangkoku. Przyszło do nas, zanim zaczęliśmy go w ogóle szukać. |
Ile taka roczna podróż może
kosztować? Na przykład, 1.000 USD miesięcznie za dwójkę, czyli
3.000 PLN (licząc po kursie obowiązującym przed naszym
wyjazdem). Tyle w naszym przypadku i to tak mniej więcej, bo
mieliśmy 2 miesiące, w których przekraczaliśmy 1.500 USD. Suma
summarum, trzymamy się jednak w granicy założonych 3.000 PLN. To,
oczywiście, żadna wykładnia. Wyjazd może kosztować
czterokrotność tej kwoty albo i więcej. Może też być
zrealizowany z budżetem początkowym, trzykrotnie niższym niż
nasz. Zależy to od wszystkiego, a najbardziej od naszego
samopoczucia i zdolności do przekraczania barier. Do kosztów warto
sobie z góry dorzucić mniej więcej 10% - 12% procent ogólnej
sumy, które zjedzą nam banki (przewalutowania, prowizje itp.).
Nasza chęć zwiedzania jest im bardzo na rękę, ale to tak na
marginesie, a wracając do kosztów… zależą one od: formy
przemieszczania się, od tego, gdzie jemy i gdzie śpimy, jak i co
pragniemy zobaczyć, czy pozwalamy sobie na więcej przyjemności i
rozrywek, czy raczej omijamy je z daleka, od stopnia naszej
zaradności, czujności i przewidywania, od posiadania własnego
zdania i rozumu i, moim zdaniem najważniejsze, od tego, jakimi
jesteśmy osobami i jaką wytwarzamy wokół siebie atmosferę.
Jest wiele miejsc, gdzie taka przyjemność sporo kosztuje, ale można też znaleźć takie bez opłat. Phnom Penh. Kambodża |
Koszty zależą zatem od
wszystkiego, ale nie zapominajmy, że tym wszystkim jesteśmy my
sami. Brzmi to banalnie, ale tak jest. Koszty siedzą w naszych
głowach. Przeliczamy je. Dodajemy i odejmujemy bez końca, mnożąc
jedynie strach przed wyjazdem. Chcesz jechać? Jedź. W którymś
momencie staniesz przed problemem skurczonego portfela. To
nieuniknione. To będzie czas twojego wyboru. Wracasz do kraju albo
szukasz legalnego sposobu na podreperowanie budżetu. Każda decyzja
będzie tak samo dobra. Po co jednak zastanawiać się nad tym już
teraz, skoro wciąż jesteś w domu?:)
Tekst rewelka. Zgadzam się chyba ze wszystkim - no może mamy trochę inny budżet:D Chyba go przekopiuje i wrzucę na naszego bloga- oczywiście jako nasz tekst:D
OdpowiedzUsuńSpoko. Ty możesz :) Kolportujcie, rozprzestrzeniajcie :)
OdpowiedzUsuń