Bo i jak inaczej
można zatytułować tekst o sprawach tak błahych, że prawie
niezauważalnych. Tu, w Azji, diabeł jednak często tkwi w
szczegółach, a konkretniej w… wizytówkach.
Wizytówki są w
większości krajów azjatyckich czymś, zdaje się, znacznie
ważniejszym niż w Europie. To co na naszym podwórku jest
podsumowaniem czy zwieńczeniem rozmowy (nieobowiązkowym) tutaj
nierzadko ją zastępuje. Bez business card w kieszeni nie
istniejesz, jesteś po prostu, kolejnym, niewyróżniającym się
punkcikiem w szarej masie ludzkiej.
Wizytówki
towarzyszą nam głównie od Wietnamu. Jedną z nich, właśnie
stamtąd, przechowujemy jako autostopowy talizman. Na palcach jednej
ręki możemy policzyć te, które realnie nam się przydały i były
to głównie, jak można się domyślić, wizytówki z hosteli czy
agencji turystycznych itp. Ostatnio, zrobiwszy przegląd naszych
portfeli, torebeczek, sakiewek, woreczków okazało się, że mamy
ich jednak całkiem sporo. Najwięcej z… Bangladeszu. Tam
codziennie, dziwnym trafem, byliśmy obdarowywani przeróżnymi
kartonikami. Zamiłowanie do tytułów, stopni naukowych, stanowisk
jest tam ogromne. Manager, Manager Executive (moje ulubione masło
maślane), Executive Boost Head Director, General Director, Managing
Director, etcetera.
Bangladesz jest po prostu, proszę Państwa
krajem dyrektorów. Ale nasza ulubiona wizytówka i tak należy do
pewnych braci dentystów, poznanych raz na dworcu, którzy zdążyli
nam ją wcisnąć podczas wspólnego wyścigu przez peron do
nadjeżdżającego pociągu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz